czwartek, 30 stycznia 2014

Finiszuję

Nie będzie to radosny koniec.
Jakoś się z dwój wyciągnęłam, ale orłem nie zostałam. Uczyłam się żeby nie podpaść, wolałam czytać książki. W ten sposób nie zarobiłam na zwolnienie z ustnej matury z j polskiego.
Na wiosnę, kiedy byłam w 10 klasie, tata się przeziębił. Nie chciało mu przejść, kaszlał i kaszlał, wreszcie po okresowym prześwietleniu płuc, alarm. Diagnozy dwie błędne i ta ostateczna, rak płuc z przerzutami.
Szpital, jeden, drugi, powroty coraz krótsze, wreszcie zwolnili go z pracy. Mama musiała się zatrudnić, (wcześniej dorabiała w domu), tatę wysłali do Krakowa.
Tymczasem w szkole gorąca atmosfera, zbliża się matura, a tu zima sroga, nawet na kilka dni zamknęli budę. Ogrzewały klasy piece kaflowe, bo budynek był stary. Zbliżała się też studniówka. W tych czasach studniówka była ostatnią szkolna zabawą, na której obowiązywały galowe stroje. Miałam paskudną białą bluzkę i granatową sukienkę. Ubłagałam wychowawczynię, żeby mi pozwoliła  iść w niej na studniówkę.
Tymczasem, kilka dni wcześniej, ojciec wrócił ze szpitala w Krakowie. Wcześniej niż było zaplanowane. Ucieszyłam się, nie wiedząc że był to wyrok - nie chcieli już dalej leczyć. Wtedy chemia robiła więcej szkód  niż pomocy.
Na studniówkę poszłam, przed wyjściem mama zrobiła nam zdjęcie. To moje ostatnie z ojcem.
Jest bardzo złej jakości ale nie mam innego.


Niedługo potem tata znów poszedł do szpitala i już z niego nie wrócił. Nie wpuszczali mnie do niego, dopiero na tydzień przed śmiercią. Początkowo mnie nie poznał (morfina), potem chwilę porozmawiał i zasnął.
Zmarł w Wielki Tydzień, w poniedziałek, w Wielki Piątek był pogrzeb.
Tymczasem uczyć się trzeba było, matura coraz bliżej. Zmieniłam trasę powrotu ze szkoły, po lekcjach biegłam na cmentarz.
Uczyłyśmy się wspólnie, przyjaciółki mnie wspierały, noce zarywało się często. 
Matura wyglądała wtedy zupełnie inaczej. żeby być zwolnionym z ustnego polskiego albo matmy trzeba było mieć piątkę na koniec roku w 10 klasie, pięć na półrocze i napisać na pięć. Pozostałe przedmioty zdawało się w jeden dzień. Od rana do południa, pięć przedmiotów, potem narada komisji i werdykt: zdałaś albo nie. Zwolnienie mi nie groziło, polski pisałam na wolny temat, matmę napisałam, a nasz psor podtrzymywał na duchu, zaglądając przez ramię i szepcząc: dobrze.
Potem 2 tygodnie czekania i termin ustnej. Byłam pod koniec, mogłam się douczyć. Dziewczyny, które zdały przychodziły kibicować. Czekało się w jednej sali, potem przychodził nauczyciel i wołał przed oblicze komisji. I tak po kolei  przedmiotami. Nam się przytrafił dodatkowy stres w postaci "czynnika społecznego", czyli kogoś z Kuratorium. Po co taki siedział, nie wiadomo, bo nie pytał. W ten sposób w pewien czerwcowy dzień zdałam maturę. Zaraz zadzwoniłam do mamy i poszłam do kina.
Po maturze był bal. Pierwszy "dorosły", bez ograniczeń w stroju i makijażu. Ze względu na żałobę, nie byłam na nim, odprowadziłam koleżanki.
No a potem nie dostałam się a studia, trzeba było się gdzieś zaczepić, bo warunkiem otrzymania renty po ojcu było uczenie się. Wylądowałam w szkole pomaturalnej, która okazała się prawdziwą szkołą życia.
I tak musiałam dorosnąć nie tylko na papierze.


wtorek, 28 stycznia 2014

Za moich czasów....

No! Nie odmówiłam sobie tego powiedzenia, ostatecznie mam do niego prawo. Postaram się nie porównywać, ani nie moralizować, święta nie byłam.
Jak już pisałam chodziłam do szkoły żeńskiej od początku edukacji, czyli z płcią przeciwną kontaktu za wiele nie miałam. Pod koniec podstawówki zaczęłyśmy dostrzegać chłopców, ale raczej na odległość. Mnie się zdarzyło zakochać w chłopaku z sąsiedztwa, był starszy, czasem pomagał mi w matmie, część drogi do szkoły odbywaliśmy razem. Nawet w kinie byłam, bez pozwolenia rodziców! Sąsiedztwo miało też złe strony, zobaczyłam kiedyś jak mój "rycerz" je chleb ze szczypiorkiem! No jak to? To takie mało romantyczne! Przeszło mi, jemu też, ale chyba się wstydził "chodzić" z taką smarkulą.
Pierwsze dwa lata liceum to raczej  kontakty między dziewczynami, przynajmniej z tymi, z którymi się przyjaźniłam. Szkołę miałam na drugim końcu miasta, autobusem jechałam rzadko, chodziło się na piechotę. Najpierw ja wstępowałam po Hanię, potem obydwie czekałyśmy na Basię i dopiero razem do szkoły. Powroty odbywały się podobnie, tylko znacznie dłużej. Po odrobieniu (albo nie) lekcji wędrowało się do koleżanek. W trzeciej licealnej (dawnej 10) zaczęłyśmy chodzić na kurs tańca w MDK-u. Tu już były sympatie, pierwsze rozczarowania i zerwania.
Wspólne "zabawy" (słowo dyskoteka jeszcze nie figurowało w słowniku) były na sali gimnastycznej, przychodzili chłopcy z sąsiedniego, męskiego liceum.
Zaczęły się też prywatki, bawiliśmy się dobrze bez alkoholu. Jakoś tak było, że złożone na bierzmowaniu przyrzeczenie obowiązywało. Do 18 lat nie pijemy alkoholu. Do kawiarni też nie wolno było chodzić małolatom.
 W tym czasie dorobiłyśmy się zgranej paczki, która przetrwała liceum i prawie całe studia.
Wakacje. Jeździłam na obozy wędrowne: na Mazury - od Kętrzyna po Mikołajki, statkiem po Wiśle - od Sandomierza do Gdańska, Bieszczady -Cisna,  Połoniny, Komańcza, Halicz, Krzemień, Tarnica, Wielkopolska- Poznań, Gniezno. W Sudetach tez byłam.
Do tego z całą paczką na basen, nad Dunajec lub Białą, nad Jezioro Rożnowskie .
Nie narzekam, mimo że czasem ciężko było. Nie interesowała nas polityka, chociaż rodzice opowiadali jak było dawniej, tata pomstował na komunę i słuchał "Wolnej Europy", wujek opowiadał o robotach u Niemca. Teraz żałuję, ze nie słuchałam uważniej.
Ostatnia klasa wymaga osobnego wspomnienia.

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Kiepski start

 Tuż przed rozpoczęciem nauki w liceum, po powrocie z wakacji, poszły w ruch nożyczki. Ścięłam sięgający pasa warkocz, zostawiając włosy do ramion. Kogo Wam ta fryzura przypomina?


W szkole zaczęły się kłopoty, profesorka od biologii ciągle się mnie czepiała że nieporządnie wyglądam, bo mi się te warkoczyki rozplatały.
Niestety początek nauki był żałosny. Na skutek rodzinnej tragedii (z przerażeniem patrzyłam na płaczącego tatę) zamieszkał u nas kuzyn, mój rówieśnik. Rozpieszczony chłopak, wychowany w dostatku, trafił do domu, w którym się nie przelewało. Jakoś nam nie było po drodze do nauki. Były wyjścia z kolegami, zaległości się piętrzyły, skończyło się tak, że na 1 okres ( były 4 ) ja miałam 3 pały, on 5. Tata dostał szału, wymyślał nam przez godzinę (wolałabym lanie), przykręcił śrubę, pilnował, kontrolował. Żal mi było mamy, bałam się następnego "kazania" , poprawiłam się na półrocze. Kuzynowi zostały 2 oceny do poprawy.
W połowie następnego półrocza, kuzyn wrócił do swojego ojca, znów zostałam sama. Ale łatka słabej uczennicy została. Polonistka doceniła mnie dopiero rok przed maturą. Zawsze mi dawała niższą ocenę, bo miałam pałę, kiedyś tam... Miała nieładne przezwisko i adekwatny do niego sposób bycia. Bezbarwna i nudna, prawie się nie uśmiechała, miała zwyczaj, którego nie znosiłyśmy. Nie wywoływała do tablicy, tylko stawała tuż przy delikwentce, wpatrując się w nią zimnym wzrokiem. To było okropne. Ale czytanego pod ławką Sartre'a  nie zauważyła.
Matematyk młody, prawie przystojny (kochało się w nim pół klasy), docenił moje dobre chęci i całkowity brak matematycznych uzdolnień. Lubiłam geometrię przestrzenną i równania (te łatwe), potrafiłam wykuć dowód twierdzenia, trójczynę zawsze wpisał. Chyba go bawiły cielęce spojrzenia nastolatek, bo zbyt srogi nie był. Kiedyś na 1 kwietnia chciałyśmy zrobić mu kawał. Na przerwie obróciłyśmy ławki tyłem do katedry (tak, tak, biurko nauczyciela stało na podwyższeniu), biurko do ściany i czekałyśmy co będzie. Wpadł do klasy, ogarnął jednym spojrzeniem sytuację i powiedział: za pięć minut klasówka, idę po zeszyty. I wyszedł. Klasa była uporządkowana w 3 minuty. Wrócił, bez zeszytów, uśmiechnięty, pytając wesoło: no i kto kogo nabrał?
W ubiegłym roku byłam na zjeździe z okazji xx-lecia matury. Przyjechał na spotkanie, w sali tej samej, tylko już biurko inne. Dalej wesoły, chociaż już siwy i nie taki żwawy. Zdjęcie robione pod światło, dlatego niewyraźne.


Do bardziej wyrozumiałych i lubianych nauczycieli mówiło się "pani/e psorze."
cdn

niedziela, 26 stycznia 2014

Wspomnień cd

Przyjechała przyjaciółka z lat szkolnych. Poznałyśmy się już w liceum, zaprzyjaźniły w połowie, czyli w klasie 10 (tak się wtedy liczyło).
Liceum żeńskie, z tradycjami przedwojennymi, klasa z językiem łacińskim. Miałam być klasycznie wykształcona. 40 dziewcząt w klasie, obowiązkowe granatowe fartuszki, tarcze, na głowie beret, teczka od pachą. Za berety mściłyśmy się perfidnie na jednym z profesorów (tak się zwracało do nauczycieli). Był niezwykle wytworny i uprzejmy, od jesieni chodził w kapeluszu. Przy brzydkiej pogodzie, gdy tylko pojawiał się na drodze do szkoły, grupka dziewcząt ustawiała się w odstępach i mówiła po kolei "dzień dobry". Biedny profesor nie nadążał z uchylaniem kapelusza.
Byłyśmy klasą zgraną w szkole, poza nią tworzyły się grupki bardziej zaprzyjaźnionych osób. Wspólnie się organizowało psikusy i stawiało czoła szkolnym niebezpieczeństwom w postaci klasówek.
Nauczyciele. ( Analizując nasze wspomnienia, doszłyśmy do wniosku, że każdy z nich to jednak była osobowość. Nie było prania mózgu ani upolityczniania na siłę. Większość z nich uczyła jeszcze przed wojną, albo miała młodość za sobą.
Wychowawczyni. Była łączniczka AK, uczyła nas wf-u. Jej konikiem była gra w koszykówkę, w coś w rodzaju palanta lub krykieta (konia z rzędem tej, która trafi kijem w małą piłkę), oraz wymyślanie nam, że  worek kartofli rusza się z większym wdziękiem.
Historia. Pan profesor trochę był historykiem a trochę malarzem. Uczył historii i rysunku. Według niego wszelkie powstania, rewolty i inne wydarzenia zaczynały się tak naprawdę w naszym mieście. Lokalny patriota, z nim poznawało się historię miasta i okolic. (dzięki niemu, generał Bem uratował mi skórę na studiach). Nawet był dość lubiany.
Łacina. Dama w każdym calu, nigdy nie podnosiła głosu, wymagająca, surowa. Przez cztery lata oswajała nas z martwym językiem, uczyła zasad gramatyki, kazała uczyć się na pamięć dużych fragmentów tekstu. Jeszcze pamiętam  fragmenty: "Galia est omnis..." Czy mi się łacina przydała? Częściowo tak, chociaż teraz już nie potrafię przetłumaczyć tekstu.
Fizyka. Tu nasuwa się określenie: sprawiedliwość. Zawsze doceniła wysiłek najgorszego tumana.  Postawiła pałę, ale nie puściła od tablicy dokąd nie pojął i nie rozwiązał zadania sam. W pracowni pilnowała, żeby każdy doświadczenie przeprowadził i wyciągnął wnioski.
J. rosyjski. Tu może napiszę coś mało popularnego. Nauczycielka młoda, sympatyczna, która wielbiła literaturę rosyjską. Uczyłyśmy się dla niej, bo potrafiła zachęcić i pokazać piękno języka jako takiego. Czytałyśmy Tołstoja, Czechowa, Lermontowa, Puszkina, niektóre fragmenty prozy i poezji trzeba było wykuć na pamięć. Zaczynała po polsku opowieść, przechodziła w trakcie opowiadania na rosyjski, trzeba było zapamiętać nowe słówka, przerywała w interesującym momencie. Czasem kazała doczytać samodzielnie, czasem dopisać zakończenie.
Te cztery lata to pasmo wspomnień także i o pierwszych sympatiach, wakacjach na obozach wędrownych, dojrzewaniu, podejmowaniu pierwszych życiowych  decyzji.
Za dużo jak na jeden raz.
Zima zadomowiła się na dobre. Zamarzła Wisła, dużo lodu wszędzie.




środa, 22 stycznia 2014

Przyszła!

Jak gość nielubiany ale nieuchronny, którego pobyt tolerujemy co roku, skrycie marząc żeby skrócił wizytę.
Tym razem gość spóźnił się haniebnie, pozwalając by gdzieś na dnie serca zaświtała maleńka iskierka nadziei....a może się nie pojawi?
Nic z tego. Najpierw była forpoczta w postaci marznącego deszczu,


a dzisiaj za oknem - biało. Dobrze by było, gdyby spóźnialski gość poinformował, czy aby nie ma ochoty przedłużyć pobytu o okres spóźnienia.


Lodowy horror to była powtórka z rozrywki. Rok temu było podobnie, wszystko pokryła lodowa skorupa.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Babcie

Zacznę od tego, że nie cierpię tych wszystkich Dni. Sezonowe przypominanie i pretekst do reklam mało chodliwych towarów. A już jak dociera do mnie wizja wnuka wręczającego mi Geriavit to "nóż się w kieszeni otwiera!". Obraziłabym się na długo.
Z drugiej strony, od lat uczestnicząca w przedszkolnych fetach, przyzwyczaiłam się i gdyby wnuki nie zadzwoniły byłoby mi pewnie przykro. Przewrotność babska, czy co?
Po przydługim wstępie, w ramach wspominków i mimo awersji do obchodów napiszę o moich Babciach.


Mama mojego Taty. Z jej domem i postacią wiążą się wspomnienia najpiękniejszych Świąt w moim życiu. Przez całe dzieciństwo jeździliśmy do małego miasteczka, gdzie w bocznej uliczce stał niewielki dom mojej Babci. Pamiętam  dużą kuchnię i sień z piecem do pieczenia chleba, Babcię sprawnie wyrabiającą ciasto drożdżowe, jej ciepłe ręce. Bardzo pilnowała rodzinnych tradycji, śpiewała piękne pastorałki. Wychowała trzy córki i 2 synów. Jeden nie wrócił z wojny, bo wyemigrował, przeżyła śmierć drugiego. Zawsze pogodna i uśmiechnięta, przyjmowała ciosy, które przyniósł jej los z godnością.


Mama mojej Mamy. Pochodziła z okolic innego miasteczka. Rodzina miała gospodarstwo i dużo dzieci, przywędrowała więc do mojego miasta za chlebem. Wyszła za mąż za wdowca, urodziła mu cztery córki, najmłodsza z nich to moja Mama. Nigdy nie wyzbyła się swoich gospodarskich korzeni. W domu na przedmieściach, hodowała świnki, kury, króliki, indyki, uprawiała spory ogród. Ta kobieta, która skończyła cztery klasy, ciągle czytała. Wypożyczało się dla niej powieści historyczne, obyczajowe, lubiła Kraszewskiego. Zawsze w chusteczce na głowie, z rumianymi policzkami i fartuchu. Potrafiła gołą ręką podnieść z podłogi  gorący węgielek, który wypadł z pieca. Pod koniec życia miała kłopoty z chodzeniem, opierała się na stołku i dalej plewiła grządki. Zmarła w wieku 96 lat.
O Dziadkach  nie mam jak pisać. Niewiele o nich wiem. Jeden był urzędnikiem,zmarł kiedy miałam siedem lat, drugiego nie znałam w ogóle, zmarł na długo przed moim urodzeniem. Pracował na poczcie.
Tak jakoś w mojej rodzinie mężczyźni umierali młodo i kobiety  musiały sobie radzić same.

niedziela, 19 stycznia 2014

Niebezpiecznie jest...

prosić o wspomnienia osobę w moim wieku. Można otworzyć worek bez dna i nie będzie już tutaj miejsca na nic innego.
Może zanim zacznę wspominać licealne lata przypomnę sobie wakacje i zabawy mojej młodości. Miałam odkąd pamiętam dwie przyjaciółki. Jedną o rok młodszą, córkę znajomej mojej mamy, drugą poznaną na początku klasy pierwszej. Mieszkałyśmy blisko siebie, więc wzajemne odwiedzanie się było na porządku dziennym.
To ja z szkolną przyjaciółką. Niestety, ta przyjaźń nie przetrwała.

W czasach bez telewizji, zaraz po powrocie ze szkoły i odrobieniu lekcji dzieciarnia wylegała na pole (nie czepiać się, legalny regionalizm) i spędzała czas do zmierzchu. Było nas sporo i to w różnym wieku, bo starsze rodzeństwo miało obowiązek taszczyć ze sobą młodsze. Mieszkaliśmy na przedmieściach, nad rzeczką, blisko były pola i łąki. Bawiliśmy się w podchody, chowanego, na dachu starej lodowni urządzaliśmy przedstawienia. Na wiosnę, łowiło się kijanki, przynosiło "pomoce naukowe" w postaci żab, ślimaków, chrabąszczy. Zwłaszcza tych lipcowych, które wylatywały o zmierzchu, złapane przyjemnie drapały wnętrze dłoni. Gorzej jak się czasem komuś wrzuciło za kołnierz.
Zimą do szkoły szłam częściowo po zamarzniętej  rzece, budowaliśmy igloo i jeździli  na sankach, po zboczu i na lód. Jak przychodziła odwilż, chłopcy rąbali  lód i pływali na krze. Dziewczyn nie dopuszczali. Rzeczka płynęła leniwie i była płytka, więc jak ktoś wpadł do wody, to najwyżej do pasa.
Wakacje
Rodzice rzadko wyjeżdżali ze mną razem. Jeździłam albo z mamą, albo z tatą, a jak byłam starsza, zabierała mnie ciocia.
Z tatą byłam pierwszy raz nad morzem. Mieszkaliśmy w Gdańsku, pamiętam że było jeszcze wtedy dużo pozostałości po wojnie. Nie wszędzie można było chodzić.


Taki wyjazd to było przeżycie. Wyjeżdżało się w bladym świtem a że mieszkałam kawal drogi od stacji trzeba było iść (sic!) na dworzec w środku nocy z walizami. Transportu nocą nie było. Potem podróż, na twardych ławkach. 
Ciocia była nauczycielką w Liceum Pedagogicznym i często wyjeżdżała na kolonie z młodzieżą. Zabierała mnie i w ten sposób byłam kilka razy w Przesiece, w Poroninie i Zakopanem, pod koniec podstawówki wylądowałam na obozie sportowym w Andrychowie. Tam nauczyłam się pływać i usiłowano mnie między innymi zachęcić do łucznictwa.


Ostatnie wakacje po podstawówce były piękne. Wyjechałam z ojcem, wujkiem i kuzynem do Jastarni. Pływałam kajakiem po zatoce, wieczorem chodziliśmy do portu, patrzeć jak rybacy wracają z połowu.
Pogoda była piękna, a ja czułam się już licealistką.


Może wystarczy? Jakoś się zrobiło sentymentalnie.



piątek, 17 stycznia 2014

Powspominam sobie...

Dostałam wczoraj od koleżanki zdjęcia jak to dawniej dzieciarnia się bawiła. Przypomniałam sobie szkolne lata, te najwcześniejsze.

Edukację zaczęłam przepisowo w wieku lat siedmiu, w niedużym galicyjskim mieście. Budynek szkoły był okazały, klasy duże, ogród, dziedziniec i nie miałam zbyt daleko.
To obecny widok budynku.


Budynek był podzielony na dwie szkoły, męską i żeńską, chłopcy zajmowali drugie piętro i mieli wejście od tyłu budynku, gdzie jeszcze było boisko sportowe.
Czasy były nieciekawe, dzieciaki na ogół biedne. Klasy opalane piecami, ławki stare, podłogi drewniane, zakonserwowane jakąś czarną mazią. Tablica na trójnogu podobnym do sztalug, z tyłu długi wieszak na płaszcze, szatni nie było.
Natomiast ludzie, którzy podjęli się wtłoczenia w dziecinne głowy wiedzy, godni wspomnienia.
 Dyrektorka szkoły, osoba dostojna, niedostępna, która czasami zjawiała się w drzwiach klasy, wkraczała dumnie, zajmowała miejsce za nauczycielskim biurkiem i robiła nam dyktando.
Bałyśmy się jej okropnie, zwłaszcza przez pierwsze lata.
Wychowawczyni. Prowadziła to swoje stado przez siedem lat. Pierwsze cztery, była Panią od wszystkiego, później uczyła nas j. polskiego. Łagodna, dobra ale konsekwentna i wymagająca. Jej konikiem była gramatyka.  Nie było mowy, żeby najbardziej zakuta głowa nie opanowała deklinacji i koniugacji, wszelkich niuansów składni. Nie raz człowiek miał dosyć, ale trzeba przyznać, żadna z nas nie miała problemów z gramatyką w szkole średniej.
Matematyka. Królowa nauk według niektórych, dla mnie zmora od najwcześniejszych lat szkolnych. Tępa byłam pod tym względem, nie ma co ukrywać. W klasie piątej zaczęła nas uczyć matematyki nowa Pani.
Oryginał co się zowie. Namiętna palaczka, zdarzało się jej zapalić na lekcji. Miała chyba paradontozę, bo kiedy mówiła, ruszały się jej pożółkłe od nikotyny zęby. Nie pamiętała naszych nazwisk i imion, do tablicy wołała: "ty, w tym zielonym sweterze, chodź tutaj!" i pokazywała palcem delikwentkę.
Historia. Tej nauczycielki nie lubiłyśmy.Złośliwa garbuska, często krzyczała, nie prowadziła interesująco lekcji. Miałam przechlapane, bo kiedyś, pędząc po korytarzu goniona przez koleżankę, nie zauważyłam jej, a że niska była, wyrżnęłam ją głową w brzuch. Afera była, mamę do szkoły wzywali, musiałam przepraszać na forum klasy.
Geografia i wf. Uczyła nas jedna osoba. Zawdzięczam jej to, że ruch wirowy i obrotowy Ziemi nie stanowił  problemu, (oprócz stref czasowych), określenie stopnia długości i szerokości geograficznej też. 
Wymagała znajomości mapy, obrywało się pałę za określenie "na górze, czy na dole", miał być kierunek. Wszelkie rzeki, morza, wyspy, półwyspy, góry, stolice, należało wyrecytować plecami do mapy, potem je pokazać. Zabierała nas na wycieczki, pokazywała zakamarki miasta, okolice. Była nerwowa, chyba chorowała na tarczycę, bo miała wole i wytrzeszcz gałek ocznych przez co sprawiała niesamowite wrażenie .
Wf pominę milczeniem, jako jedną z najmniejszych w klasie, wszelki sprzęt napawał mnie przerażeniem. Tylko biegałam szybko. 
Inni nauczyciele już tak się nie odcisnęli w pamięci. Jeszcze Katecheta, który niesfornej gadule potrafił przyłożyć klapsa i postawić do kąta za tablicą. Poza tym kochany, zapraszał nas do siebie na podwieczorki, jeździł na wycieczki. Obiecał mi, ze jak będę wychodziła za mąż udzieli mi ślubu i słowa dotrzymał.

Na zakończenie ciekawostka. Następne cztery lata spędziłam w liceum na drugim końcu miasta.


W 2003 roku to Liceum przeniosło się do odnowionego budynku  mojej dawnej podstawówki. Historia zatoczyła koło. 



wtorek, 14 stycznia 2014

"Już dziesiąta na zegarze..." a dalej paskudnie

Aura dała się we znaki. Od rana pochmurno, mokro, na przemian pada, mży, siąpi, leje. Chmurzyska barwy popiołu, niemal w zasięgu ręki, w południe ciemno.
Jakoś przetrwałam, postanowiłam się wieczorem pocieszyć. Obejrzałam sobie zbiór zdjęć kwiatków.
Dla poprawy humoru, trochę kolorków.




Zaraz się robi weselej na duszy. 
Byle do wiosny.


sobota, 11 stycznia 2014

Sobota

Dzień zaczął się fatalnie. Zaspałam, za oknem pochmurno, szaro, mokro chociaż nie pada.
Trzeba wyjść na zakupy, schodzę, im niżej, tym ciemniej.  Okazało się, że w nocy wandale zamalowali nam bramę. W piwnicy ma swoją siedzibę ochrona osiedla. Można powiedzieć, ze "skutecznie" pilnowali.


Po czymś takim musiałam się "ukulturalnić". Wybrałam Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej, bardzo je lubię.
No i popłynęłam. Trafiłam na wystawę fotografii Luigi Fieni

PRZESTRZEŃ I PRZEMIJANIE

Krajobraz i sztuka tybetańskiego królestwa Mustang w Nepalu.

Ciałem Mustangu są jego krajobrazy. Tu czas jest najwytrwalszym z rzeźbiarzy.


Sercem Mustangu są jego mieszkańcy. Stulecia tradycji, wiary i oddania.



Duszą Mustangu są jego praktyki duchowe. Święty wiatr, przenikający aż do korzeni.


Na wystawę składały się cykle zdjęć: krajobrazów, ludzi pracujących przy odnawianiu świątyni buddyjskiej. sakralnych tańców.
Niestety nie wszystkie zdjęcia się udały, oświetlenie odbijało się w szybach.
Po wyjściu nie chciało mi się jeszcze wracać , poszłam na spacer bulwarami. Woda w Wiśle lśniła w słońcu, dużo spacerowiczów i biegaczy, barki zapraszały na pokład.


Niestety rozbolała mnie noga, musiałam skrócić wędrówkę. Krzesełka zapraszały , ale nie miałam z kim usiąść i odpocząć.


Wróciłam do domu.




czwartek, 9 stycznia 2014

Żal

Do mglistych poranków już się przyzwyczaiłam. Od jakiegoś czasu to niemal norma, że po wyjściu z domu mam taki widok.


Jak zwykle rano kupuję gazetę i przeglądam w tramwaju. A tam smutna wieść, likwidują następną kultową księgarnię w Rynku. Można tam było znaleźć często to czego nie było gdzie indziej, była otwarta dłużej niż sklepy. Niestety na poprawę sytuacji finansowej księgarni nie wpłynęło nawet zamknięcie "Empiku" po przeciwnej stronie Rynku. 



Książki przestają się sprzedawać. Doskonale to rozumiem. Jak się promuje różnego rodzaju imprezy ludyczne, obcina fundusze na kulturę itp. to kto ma czytać? Odchodzi świat cichszy, wolniejszy, może zaściankowy, ale bardziej przyjazny, przynajmniej mojemu pokoleniu.
Żeby nie było tak całkiem minorowo. 
Zabrałam wnuczkę na wystawę szopek. Niestety trochę się pospieszyłam, zbyt mała jeszcze, no i fatalnie trafiłyśmy. Akurat była wycieczka przedszkolaków. Tłumnie i baaardzo gwarno.
Szopki wykonane przez dzieci też zachwycają swoją urodą.


Mnie zawsze fascynuje precyzja i misterność wykonania tych cudeniek.




środa, 8 stycznia 2014

Taki dzień...

Zaczęło się od głupiego snu nad ranem. Zgubiłam się w jakiejś monstrualnej galerii. Tłum rozdzielił mnie z rodziną, dalej iść nie mogłam bo czegoś tam nie miałam. Widziałam rodzinkę, a dołączyć nie byłam w stanie.
Czyli wstałam już w podłym humorze.
Załatwienie sprawy przez telefon nie udało się, nie miałam siły rozmawiać z maszyną, naciskać kolejnych guzików, czekać w nieskończoność na zgłoszenie operatora. Wybrałam się do siedziby instytucji.
Przed wyjściem zachmurzyło się, ale w prognozie radiowej podano że padać nie będzie. Wyjęłam z torebki okulary przeciwsłoneczne i parasol.
Przejechałam pół miasta, wysiadłam z tramwaju, a tu pada! Na szczęście krótko i niezbyt obficie.
Sprawy oczywiście nie załatwiłam, bo nie mogą, bo to oni, gdzieś tam w centrali, bo innego numeru telefonu nie ma. Wyszłam wściekła. Słońce oślepia, pogoda piękna, okulary w domu.
Postanowiłam po babsku się pocieszyć. Tyle przecen, wyprzedaży, kupię coś sobie. I to był błąd!
Albo nie ten kolor, fason, materiał, długość rękawa (nie cierpię 3/4 a większość rzeczy tak ma) no i najgorsze - rozmiar! Obraziłam się i poszłam sobie.
Następny pomysł na pocieszenie to lakier do paznokci. Mam ulubiony sklepik, trzeba było podjechać tramwajem. Przyjechał, wsiadłam, wyciągnęłam książkę i zagłębiłam się w wspomnieniach Marii Rydlowej.  Oczywiście zapomniałam wysiąść na właściwym przystanku. Pojechałam do domu bo się zrobiła 14-ta.
Szybko trzeba nakarmić resztą karmy kota, coś przygotować, wysłać zjadliwy list do instytucji, odczekać na odpowiedź, dokonać zaleconych manipulacji.
Na efekt nie czekałam, bo wizyta u lekarza (rutynowa, kwartalna), miła pogawędka z panem doktorem o pogodzie, recepta i do widzenia.
Słońce zachodzi, ciepło idę do sklepu zoologicznego uzupełnić zapasy dla kota. Zawsze chciałam zrobić zdjęcie z wiaduktu. Pora dnia nie bardzo ale niech będzie.


Zrobiłam sobie spacerek, kupiłam karmę, po drodze w Almie ser  i wróciłam do domu. Kotu ostatnio odbija, zaczaił się za szafką i skoczył mi na rękę. Na szczęście bez pazurów. Nudził się biedak. Trzeba się z nim pobawić bo jak takiemu odmówić?


Sprawdziłam wynik listu i interwencji, bez skutku. Chyba mi się już nie chce denerwować. Poczekam na rozwój wydarzeń.
Jeden plus tego dnia: nie kupiłam sobie ciacha dla uspokojenia skołatanych nerwów.


poniedziałek, 6 stycznia 2014

Zamiast

Zaplanowałam sobie na dzisiaj relację z pochodu Trzech Króli. Miało być dowcipnie, spektakularnie z ilustracjami. No miało...
Za oknem błękitne niebo, słońce, temperatura 13 stopni, a ja mam dobrowolnie pchać się w tłumie ludzi?
Wybrałam inny kierunek: Las Wolski o rzut beretem, więc kurtka, adidasy, aparat i przed siebie.
Minęłam mieniąca się jak pawie pióro Rudawę,

już po chwili park, prześwietlony słońcem, zielony, jak  wczesną wiosną.


Dalej plenerowa galeria rzeźb Bronisława Chromego. Lubię jego prace, chociaż artystą jest kontrowersyjnym.

Teraz mam do wyboru: Aleję Kasztanową albo Aleję Modrzewiową. Wybieram Modrzewiową, prowadzi pod górę, w pobliże parkingu przy Lasku. Odwracam się u szczytu i przede mną pięknie obramowana panorama miasta..

 Wybieram czarny szlak, zagłębiam się w las. Jest cudownie cicho, słychać ptaki, pachnie zeschniętymi liśćmi i...wiosną!
Mijam lamentujące drzewo i niestety kończy się sielanka. Żeby zejść trzeba uważać, bo może się skończyć pupo-klapem. Pod warstwą zbutwiałych liści jest rozmoknięta glina,  a moje buty nie są przystosowane.

Wracam Kasztanową, bo niestety droga przez Wąwóz Skał Panieńskich jest śliska. Po drodze, w przydomowym ogródku wiosna proszę Państwa.






niedziela, 5 stycznia 2014

Relacja na gorąco: Hobbit. Pustkowie Smauga

Nie przepadam za adaptacjami filmowymi znanych dzieł literackich. Czytając uruchamiam wyobraźnię, bohaterów widzę po swojemu. Często wyobrażenie reżysera mija się z moim, a po obejrzeniu filmu, najczęściej zastępuje moje własne i tak już zostaje. Na dodatek, niektóre adaptacje są nieudane, żeby nie powiedzieć - żałosne. Inne z kolei, z pierwowzorem literackim nie mają wiele wspólnego.
Bywają jednakże wyjątki. Należy do nich tolkienowska trylogia "Władca pierścieni". Reżyser wykazał się genialną wyobraźnią i wyczuciem nastroju sagi. Pewnie, że były niedociągnięcia, ale całość warta obejrzenia.
 Po tym przydługim wstępie wracam do Hobbita. Pierwsza część trochę mnie zmęczyła dłużyznami, ale zachwyciła plastycznie. Natomiast dzisiaj, obejrzana w 3D część druga, była dla statecznej starszej pani, prawie trzygodzinną, ostrą jazdą bez trzymanki.
Wspaniała scenografia, efekty specjalne, wartka akcja. Nie przeszkadzały mi nawet wplecione wątki, których nie ma w książce. A smok...taki jak powinien być, a ja lubię smoki.
Mam zastrzeżenia  zupełnie innego rodzaju. Hobbit jest lekturą szkolną, wiadomo że dzieciaki są raczej niechętne czytaniu. Książka była napisana raczej dla dzieci, film, zwłaszcza druga część już dla nich nie bardzo. Kto poszedł po przeczytaniu, nie będzie kłopotu. Kto sięgnie po książkę po obejrzeniu, zrazi się bo będzie się wydawała nudna, kto zastąpi adaptacją nie będzie znał dobrze książki.
Mam nadzieję że wyraziłam się jasno.
W ogóle to nie lubię nowoczesnych kin. Brzydko pachnie, za głośno, zbyt dużo reklam. Wychodząc mam mózg jak z waty i jestem ogłuszona. Dlatego rzadko chodzę.
Pogoda dzisiaj była taka, ze nie żałowałam tych godzin w kinie. Ponuro, wilgotno, mglisto ale ciepło.
Wyłączyli mi sygnał tv, bo zapomniałam zapłacić w grudniu. Odwyk mam do wtorku, wprawdzie już zapłaciłam, ale kto się połapie w święto?
Na deser miasto widziane z Błoń.



sobota, 4 stycznia 2014

Wiosennie i pracowicie....miało być

Późno zasnęłam, późno wstałam, zła bo ranek błękitny i promienny a znając siebie, zanim się zbiorę, czasu trochę upłynie. Sprawdziło się: zanim zrobiłam konieczne zakupy, niebo zasnuło się chmurami, zamgliło, tylko temperatura została wiosenna.
Spacer bez słońca stracił urok. Minęłam starą, zabytkową, zaniedbaną kuźnię (jeszcze na początku lat siedemdziesiątych podkuwali tam konie), teraz jest  skład nie wiadomo czego.

.Wymieniłam kilka uwag z śliczną kotką, która nie bardzo chciała pozować przed siatką.
Odwiedziłam moje ulubione drzewo i powoli wróciłam do domu. Pogoda nie zapowiadała spektakli na niebie, zrobiło się wilgotno i smutno. Znikają drzewa, krzewy tarniny i dzikiej róży, droga rozjeżdżona kołami ciężarówek, będzie pewnie jeszcze jedno osiedle.
Dobrze że "moje" drzewo trochę dalej.
W domu zabrałam się do roboty. Obiecałam wnukowi zaproszenia na imprezę urodzinową, dla trzynastoletniego kawalera  nie może być słodziutko. Jeszcze trzeba wykończyć, ale adresy już sam sobie wpisze.

Reszta soboty na czytanie. Cegła wielka, ale zapowiada się bardo ciekawie.
Joel Dicker " Prawda o sprawie Harry'ego Queberta"


czwartek, 2 stycznia 2014

Kiepski początek....dnia

Zaczęło się od sms z sieci o nieludzkiej godzinie 7.15 (dzisiaj nie musiałam wstawać). Chodziło o dezaktywację niechcianej usługi. Tak sprytnie sformułowana odpowiedź odmowna, że pół śpiąc, trafiłam dopiero za trzecim razem.
Senność minęła, wstałam, wyjrzałam przez okno a tam mgła gęsta i  scena jak z ...sami zobaczcie.


Skojarzenie jednoznaczne, film mistrza suspensu każdy pamięta.
Na szczęście przypomniałam sobie że ja te czarne, brzydkie, wrzaskliwe ptaszyska lubię. Są gapowate i chociaż uzbrojone w imponujące dzioby, boją się  bezczelnych gołębi. W zimie siedzą na śniegu parami, są stateczne i spokojne.
Zdjęcie z ubiegłego roku.
W czasie gdy tutaj pisałam, mgła opadła, drzewa ubrały się w srebrną koronkę, wyjrzało słońce, niebo błękitne. Może nie będzie tak źle.