piątek, 27 lutego 2015

Morze w lutym

Wyjazd rano, przemierzam Polskę z południa na północ. Droga dobra, nawet nie ma dużego ruchu, robimy przerwy, już zmierzch i cel blisko.
Zajeżdżamy kiedy już ciemno, formalności, pokój, rzucamy bagaże, spóźniona kolacja i nad morze.


Zejście na plażę bardzo blisko, ale ciemno całkiem, a droga stroma. Schodzimy i już słychać szum, z daleka błyska światło latarni, lekki wiatr, grząski piasek i bielejące grzywy niewielkich fal. Wracamy, a jak stroma była droga widać dopiero następnego dnia rano.


Dzień wstał szary, z perłową poświatą, lekkim wiaterkiem. W prawo i w lewo malownicze urwiste brzegi, piasek i szare, gładkie, leniwie falujące morze.  


Nigdy nie byłam zimą nad morzem, lubię je, jego kojący szum, zmienność kolorów.


Wędrujemy prawie pustą plażą, pełno tu wyrzuconych na brzeg "morskich stworów", oraz ślady podobnych nam wędrowników.



Było też morze we mgle, jeszcze cichsze, gładsze, zlewające się z horyzontem.


Marzył mi się bardzo banalnie zachód słońca nad wodą. Tylko nie wzięłam pod uwagę, że o tej porze roku i przy tamtej konfiguracji terenu, słońce zachodzi nad lądem.
Zmieniło tylko kolor na szaro-różowy i nabrało gładkości i lśnień jedwabiu.




Nie zobaczyłam groźnego żywiołu, bo nawet na Helskiej plaży było bardziej wietrznie, ale fal dużych i malowniczych brakło.


Tyle o morzu, będzie dalszy ciąg.

piątek, 20 lutego 2015

Pakuję się

Wyjeżdżam na kilka dni co wiąże się z niemiłymi czynnościami, których nie lubię.
Od tygodnia leniwie myślę co by tu zabrać, wszak pogoda niepewna, luty, jadę nad morze, a tam podobno mocno wieje.
Wczoraj pomału zaczęłam gromadzić rzeczy, segregować, składać, wyciągnęłam walizkę. Zmęczyłam się i odłożyłam na dzisiaj.
Dzisiaj na jutro już nie mogę odłożyć, bo jadę skoro świt, więc do dzieła.

Kto ma kota, ten wie że pakowanie przy nim ma swoje rytuały. Zawsze wcześniej z walizki trzeba go wyjąć.


Pobawimy się?


Jak się znudził, pobawił, zdrzemnął chwilkę, udało mi się coś  do walizki włożyć. Oooo, teraz jest wygodniej, szeleści i miękko, nie myśl sobie, że zaraz wyjdę.


Może się przespać?


Udało mi się zamknąć po chwili i nastąpiła dalsza część, bardziej traumatyczna. Tak się składa, że nie ma kto z kotem zamieszkać i muszę go dać na przechowanie. Był już kilka razy, bez  uszczerbku na psychice, prócz samego transportu. Nienawidzi transporterka i jazdy, włożenie go jest przeżyciem ekstremalnym. Kiedy tylko złożyłam znienawidzoną rzecz, kot omijał ją szerokim lukiem. Wreszcie chwila decydująca nadeszła. Zamówiłam taksówkę i złapałam go zmierzającego w stronę wersalki.  Za trzecim razem udało mi się zasunąć otwór, a kot rozpoczął koncert. Zarzuciłam na ramię transporter, w rękę wzięłam torbę z kocim oprzyrządowaniem, w drugą z wałówką dla wnuczki i zeszłam przed blok. Stoję, czekam, taksówka powinna być dawno, a jej nie ma. Postanowiłam zadzwonić ponownie, sięgam......no i nie ma do czego. Torebka została trzy piętra wyżej. Kot zamilkł, a ja z całym nabojem do klatki, zostawiam za drzwiami ciężkie torby i z kotem do domu. Kiedy tylko usłyszał odgłos klucza, zaczął się szamotać i wrzeszczeć.
Zadzwoniłam znów, taksówka pojechała na ulicę o podobnej nazwie, będzie następna.
Sprawdzam, mam torebkę, kot nie uciekł, wychodzę. Przekręcam klucz w zamku, patrzę a ja nadal ściskam w ręce słuchawkę telefonu stacjonarnego. Dobrze, że nie zaczęłam schodzić.
Wreszcie przyjeżdża taksówka z obrażonym na cały świat kierowcą, który patrzy na mnie z obrzydzeniem, ale zabiera. Kot siedzi cicho, widzę tylko ogromne, przerażone oczy. 
Na miejscu czmychnął za pralkę,  wiem, że do wieczora wyjdzie. Ale i tak zastanawiałam się czy nie donieść na siebie do TOZ-u bo maltretuję zwierzę.
Tak to na starość człowiek robi się życiową łamagą.
Wracam w przyszły czwartek wieczorem, mam nadzieję, że zrelaksowana i wyrzuty sumienia mi przejdą.

poniedziałek, 16 lutego 2015

Słoneczna niedziela

Od rana zimno, wieje przenikliwy, lodowaty wiatr, słońca ani śladu. Nie pozostaje nic innego jak podzielić się z Wami słoneczkiem i zapowiedzią wiosny z....wczoraj.
Skorzystałam z okazji i przejechałam się do Buska Zdroju. Droga niedawno wyremontowana, jedzie się jak po stole, pogoda piękna, błękitne niebo, chociaż temperatura niższa niż w mieście.
Horyzont zamglony nieco, więc dalekich pejzaży  uwiecznić się nie dało, został mi taki z postoju w Kazimierzy Wielkiej.


Po przyjeździe, krótkiej rozmowie i pysznej zupce pomidorowej idziemy na spacer. Widzę zmiany, które nastąpiły od mojego ostatniego pobytu. 
Pojawił się pomnik Leszka Czarnego, któremu Busko zawdzięcza prawa miejskie,


dokończono nowoczesny budynek zabiegowy


koło zabytkowego, pięknie odnowionego hotelu Bristol.


Nasz Gospodyni prowadzi nas, już tradycyjnie, do pięknego Parku Zdrojowego.


Między drzewami, na słonecznej polance wygrzewała się do słońca kocia rodzinka. Widać, że zadbana, dokarmiana przez kuracjuszy, nawet się nie bały, rozleniwione, drzemały w cieple.


Jeszcze kilka ładnych budynków, odnowionych, wszędzie widać,że dba się o urodę miejsca.



Zabytkowa willa Oblęgorek, nawiązująca do siedziby Sienkiewicza.


Jeszcze kilka uliczek i cienie coraz dłuższe, czas kończyć spacer. Wracamy, kończymy obiadek, jeszcze pogaduszki przy kawie i już robi się ciemno, czas wracać.


sobota, 14 lutego 2015

Opowiem Wam o pewnej miłości...

Opowieść będzie poskładana ze strzępków wspomnień, niedokładnych wiadomości, zapomnianych scen i tylko jedno w niej pewne: jest autentyczna.
ONA. Najstarsza z sióstr, niewykształcona, umiejąca szyć, raczej mało urodziwa.

Zdjęcie z 1933 roku.
ON. Niewiele o nim wiem. Poznali się w 1936 roku. Wiem, ze mieli oboje coś wspólnego ze skromną pasieką w ogrodzie jej rodzinnego domu.
Teraz należałoby opowiedzieć jak się poznali i po kolei dzieje znajomości. Ale nie jest to możliwe.


Zbyt mało wiem i bardzo jednostronnie. Jednak spróbuję. Ich drogi się rozeszły w momencie wybuchu wojny. On zniknął, a ona nie wiedziała gdzie jest i co się z nim dzieje. Opiekowała się jego mieszkaniem, zabezpieczyła jakieś dokumenty, cenniejsze przedmioty, zajmowała ulami. (Zdjęcie z 1942 r)
Nie wiem kiedy się odnalazł, ale zmienił wyznanie i się ożenił. Zamieszkał w okolicach Krakowa. A Ona pojechała za nim. Wynajęła pokój w tej samej miejscowości, znalazła pracę w Krakowie i ....czekała.
Nie wiem jak długo, bo tutaj jest duża luka, wiem tylko, że rodzina trochę z niej podkpiwała, że jak tak może, na co czeka, on przecież  potraktował ją obrzydliwie. Po jakimś czasie żona umarła, wtedy ona postanowiła się nim zająć. Szyła mu koszule, bo on musiał mieć bawełniane, albo lniane, niewymowne też szyła. Nigdy nie zamieszkali razem, nigdy nie dal jej cienia nadziei na bliższy związek.
W 1962 dostała mieszkanie w Krakowie. Przeprowadziła się, bo z właścicielami  willi, w której wynajmowała pokój nie żyła w zgodzie. Przez długie lata pracowała w zakładzie produkującym podzespoły do radioodbiorników i telewizorów, szyła znajomym i sąsiadkom.  Często były to przeróbki i łatanie, robiła to wspaniale. Piekła też genialne torty, cud miód, niebo w gębie. I co miesiąc robiła wielkie pranie, najpierw ręcznie, na tarze, z całym rytuałem gotowania, wybielania, krochmalenia i prasowania, potem dorobiła się pralki.  Co miesiąc pakowała te czyściutkie koszule i bieliznę i jechała do niego. Był apodyktycznym, mało sympatycznym człowiekiem, hodował pawie i nie wiem, czy kiedykolwiek docenił jej wierność.
Bywało, że wymknęło jej się, że nic nie ma dla niej z takiego układu, ale chyba nawet nie pomyślała, że mogłaby to przerwać.
Radziła sobie doskonale, jeździła za granicę i nad morze, gdzie namiętnie zbierała bursztyny, miała sporo znajomych.


Charakter miała mało przyjemny, podobno od młodości taka była, lubiła narzucać swoją wolę i nieraz powiedziała coś niemiłego. Tylko dla niego była taka, jakiej otoczenie nie znało.
Jej starania przerwała dopiero jego śmierć. Nie wiem, czy rozpaczała, raczej nie, może przyjęła to tak samo, jak to, ze nigdy jej nie kochał? Bo mnie się wydaje, że ta miłość była jednostronna.
W każdym razie znaleziony po jej śmierci, na dnie szafy pamiętnik, był sporym szokiem.
Obejmował tylko rok, pierwszy rok wojny. Pisany pospiesznym, niewyraźnym pismem, ale odsłaniający inne, nieznane oblicze tej kobiety. Bo serce zawsze miała dobre, tylko  czasem trudno było je dojrzeć.

czwartek, 12 lutego 2015

Uległam...

pokusie. Jak tu nie zjeść w Tłusty Czwartek pączka? No jak?
No to zjadłam i był pyszny!!!


Kusiciel tym razem nie z jabłkiem.

sobota, 7 lutego 2015

Maciek, Kusy, Pomyłka i Łysa

Dom bez zwierzaków nie byłby domem. Niedługo pojawiła się mała beżowa kulka z czarnym noskiem i oczkami. Średni psiak z niej wyrósł, śliczny, koloru kawy z mlekiem, kudłaty i zabawny. MACIEK dostał na imię bo taki był maćkowato - ciapowaty. Kiedy przyjeżdżałam do domu należało odprawić rytuał "froterowania podłogi". Przynosił swój kocyk, albo jakąś szmatę, trzeba było mocno trzymać drugi koniec i biegać tam i z powrotem. Kiedy się zmęczył, nie puszczał, tylko kładł się i jeździł. Podłoga po takim zabiegu zawsze lśniła. Jasne futerko szybko się brudziło, a Maciuś panicznie bał się wody. Kąpanie go było wielkim wyzwaniem i musiały to robić dwie osoby. Bywało, że się wyrwał i wytarzał na podwórku.
Okazał się też impotentem. Kiedyś mamy znajoma, zachwycona jego urodą, przyprowadziła swoją suczkę, bo chciała mieć podobne szczeniaki. Niestety nic z tego nie wyszło, bo kawaler na początku pannę zupełnie zignorował, a potem nie potrafił. Wolał się bawić, na co ona z kolei nie miała ochoty.
Mama zawsze mi wypominała, że w przeddzień ślubu, kiedy było dużo roboty, my zabraliśmy się za kąpanie i czesanie psa, jakby był najważniejszą osobą. No, ale przecież musiał być śliczny jak przyjdą goście.
Był u mamy długo i pisząc to uświadomiłam sobie z przykrością, że nie pamiętam jak odszedł.


Mama, kiedy już przebolała jego odejście postarała się o nowego lokatora. To był ostatni pies w tym domu. Z zabawnego szczeniaka wyrósł spory, wilkowaty pies. Za mamą skoczył by w ogień, ale też rozpuściła go ponad wszelką miarę. Kiepsko ją słuchał, namordnika nie chciał nosić, na smyczy też nie bardzo. Za to uwielbiał spacery w pola i co ciekawe tylko tam się załatwiał. Kupki nigdy nie zrobił koło domu. Panicznie bał się burzy, bywało, ze na spacerze wracał nagle do domu. Wtedy Mama już wiedziała, że będzie burza, chociaż ledwie zaczynało się chmurzyć. Był to "pies na baby", zawsze znalazł dziurę w płocie i uciekał, czasem nie było go dwa dni. Wracał głodny, bywało, że pokiereszowany, wtedy odsypiał i jadł za dwóch. Często biegł za Mamą do pobliskiego sklepu, tam siadał grzecznie pod drzwiami i czekał aż wyjdzie i da mu kawałek jego ulubionej drożdżówki. 
Lubił domowe koty, nie robił im krzywdy, małe kociaki lizał i nosił w pysku. Gonił wszystkie obce koty i psy, wtedy potrafił ugryźć, na spacerach był spokojny, nikogo nie zaczepiał.. Kiedyś jakaś kobieta zaczęła krzyczeć na mamę, że prowadzi psa bez kagańca (był na smyczy), wtedy pies stanął między nimi i zaczął na kobietę szczekać. Jak tylko zamilkła natychmiast przestał.
Przeżył mamę o dwa lata. Sam, w opuszczonym domu, na początku jeszcze jej szukał, potem już nie chciał wychodzić. Miał opiekę i ciepło, odszedł ze starości po prawie 18 latach. 



ŁYSA to kotka, podrzucona Mamie na podwórko. Była kudłata, trochę podobna do rysia. Nie była długo, chyba się czymś struła, ale wspominałyśmy ją  ze względu na jej urodę.


POMYŁKA to był mój pierwszy krakowski kot. Nie mam zdjęcia, miał to być zwykły bury kocurek, wzięty od Mamy. Najpierw okazało się, że to nie kocurek, stąd imię, potem kotka zaczęła dawać do wiwatu. Zawsze, kiedy zmieniłam pościel na łóżku dziecka, musiała ją obsikać, zdarzało jej się załatwić koło kuwety. Kiedyś po powrocie z pracy znalazłam wywleczone z wazonika stokrotki, poukładane równiutko z pokoju, aż do przedpokoju. Podejrzewam ,że urodzona w domu, gdzie mogła wyjść na podwórko, po prostu się nudziła i  nie mogła sobie znaleźć miejsca. Zabraliśmy ją na wakacje do mamy, tam była chwilę szczęśliwa, chociaż trzeba było ją zdejmować z drzewa, bo nie umiała zleźć. Niestety już nie wróciła z nami. Sąsiad wyłożył jakąś trutkę, kocina ją zjadła i nie przeżyła.
Potem córka przyniosła do domu chore, zabiedzone, wyrzucone przez kogoś kocię, które było z nami przez 16 lat.
Myślę, że wystarczy tych zwierzakowych wspomnień. 


Przecież by się obraził, gdybym nie napisała, że teraz on, BRZYDAL ze mną mieszka.
Ps. Zapomniałam o chomikach, ale to może kiedyś, bo DREPTUŚ zasługuje na osobny post.




środa, 4 lutego 2015

Zwierzaki

Towarzyszyły mi od urodzenia. Zawsze w domu plątały się koty i był pies. O trzódce hodowanej przez Babcię nie będę wspominać, bo to należało do niej, ja byłam obserwatorką, noo....czasem z nią pasłam krowę, karmiłam świnkę i kury. Zwłaszcza karmienie małych kurczaczków, to była wielka przyjemność.
Niektóre koty czy psy zapamiętałam szczególnie, stały się stałym elementem rodzinnych wspomnień, opowiadań i anegdot.
PUSZEK pies z opowiadań mojej Mamy. Kiedy wspominała wojnę zawsze opowiadała jak to Niemcy przywędrowali w okolice naszego domu i urządzali łowy na ludzi, których potem gonili do różnych robót.
Mama z dwiema siostrami schowały się w ogrodzie, wśród gąszczu malin, ostatnia z sióstr ukryła się w ogrodzie sąsiadów. Tymczasem pies, którego wtedy mieli, zaczął biegać wzdłuż malinowych zarośli i szczekać jak oszalały. "Nagonka niemiecka" przeczesała zagonek kukurydzy, na głupiego psa nie zwracając uwagi, znaleźli ciotkę ( wróciła nazajutrz) i wynieśli się. Rodzina wylazła z krzaków nie mogąc uwierzyć, że nikt się nie połapał co pokazuje pies.
DIANA duża wilkowata suka, była u nas przez długi czas. Częściowo w budzie na łańcuchu, więcej biegając po podwórku. Była łagodna i przyjazna, pozwalała brać swoje dzieci na kolana i bawić się z nimi. Niestety zaraził ją wścieklizną (ktoś zaniedbał szczepienia) grasujący w okolicy bezpański pies i trzeba było ją uśpić. Mnie nie ominęła seria zastrzyków, bo bawiłam się jej miską, zanim ktokolwiek się zorientował, że może być chora.
LITAN I MUSZKA to psy sąsiadów. Wielki Litan, łagodny, kudłaty, któremu sadzano mnie na grzbiecie i dostojnie, powoli mnie "woził" oraz wrzaskliwa Muszka, ratlerek, ulubienica sąsiadki. Mieszkali za płotem i często tam bywałam.

KOGUT KUBA  ulubieniec mojego Taty. Kiedy Tata wracał z pracy, odbywał się cały rytuał. Jak tylko pojawiał się na podwórku Kuba pędził i łapał dziobem za nogawki spodni. Trzeba było mu dać na ręce trochę ziarna. Potem odstępował i patrzył jak tata wchodzi do domu. Później dostawał jeszcze jakiś przysmak, pozwalał brać się na ręce i głaskać lśniące pióra.





KOTY zawsze w domu były. Chodziły gdzie chciały, Tata nie pozwalał tylko nocować w mieszkaniu. Zimą odbywała się cała zabawa w chowanego. Koty, kiedy już wiedziały, że idą wszyscy spać, w tajemniczy sposób znikały. Trzeba je było wyganiać z pieca, zza łóżka, spod szafy. Nie działa się im krzywda, bo na strychu, zagrzebane w sianie, koło ciepłego komina, wcale nie marzły, a rano nie było śmierdzących niespodzianek, bo były takie, które kuwety nie uznawały.
Szczególnie zapamiętałam kotkę ŻABĘ. Była miłośniczką słodyczy, a równocześnie posłusznym kotkiem. Kiedyś siedziała nad talerzem ciastek, nie ruszając ich, ale pod pyszczkiem zebrała się duża kropla kociej śliny. Którejś nocy nagryzła mi pomadki, nie schowane, tylko zostawione na parapecie.
Czarny kot Śmierdziel (tak go nazwał Tata, bo nie uznawał kuwety i z ogrodu przychodził załatwić się w domu) nauczył się aportować. Przynosił w pyszczku papierową kulkę, żeby mu rzucać.




Koty pojawiały się i znikały, czasem ktoś podrzucił na podwórko jakąś biedę. Tak było ze ZMORĄ, popielatą, wynędzniałą,na krzywych łapkach kociną. Odkarmiona, z grubsza oswojona, zniknęła po jakimś czasie, tak tajemniczo jak się pojawiła.
Kiedyś ofiarowano Mamie szczeniaka boksera, TURUL miał na imię. Przezabawny psiak, niestety trzeba go było oddać, bo Babcia dostawała szału, kiedy rozbawione psisko zawzięcie polowało na kury, a potem zaczęło uciekać do sąsiada. Jego poprzednim właścicielem był mężczyzna i widać uznał, że baba nie może być przewodnikiem stada.
Jeszcze jeden psiak z mojej młodości. Czarny, mały kundelek PAJUS. Wesoły, wierny, zabawny, niestety nie dożył sędziwego wieku. Dopadła go nosówka (wtedy jeszcze szczepienia nie były tak powszechne) i zmiotła biedne zwierzątko w ciągu trzech dni. Zabrała też dwa koty, które zaszyły się w ogrodzie i tam odeszły. Po tym przez jakiś czas nie miałyśmy zwierząt.

Jeszcze będzie cd.

niedziela, 1 lutego 2015

Rocznica

10 lat, a wydaje się, że to niedawno. Mogę przywołać z pamięci tamten tydzień i nocny telefon ze szpitala. Mieli mnie wezwać, już nie zdążyli. Żegnając się wieczorem nie przypuszczałam, że to już, że tak szybko, chociaż widziałam jak opuszcza Ją wola życia.
Długo się zastanawiałam, czy napisać i co napisać. Pisałam o Mamie w zeszłym roku, nie będę się powtarzać. Tylko ta rocznica okrągła i nadal mocno odczuwalny brak, tęsknota. Już nie boli, nie wywołuje buntu i łez, tylko czasem jakby wokół mnie robiło się na chwilę ciemniej. Zwłaszcza gdy oglądam zdjęcia i nie wiem, kto na nich jest, patrzę na moje dzieci i wnuki, z których tak bardzo byłaby dumna.
Chciałam zamiast tych słów, zamieścić tu piękny wiersz, lub cytat, szukałam cały wieczór i nie znalazłam. To co jest w internecie woła o pomstę do nieba poziomem literackim, inne znane są i oklepane. W książkach nie znalazłam. Dlatego zostawiam tylko te kilka słów, bo jej postać zawsze będzie dla mnie najmilszym wspomnieniem szczęśliwego dzieciństwa, oparcia w młodości i dorosłym życiu.


Wybrałam takie zdjęcie, bo wierzę, że tam gdzie jest, czuje się młodo i jest szczęśliwa.