wtorek, 30 czerwca 2015

"Wróblewski według Wajdy"

Taki tytuł ma wystawa, która zainaugurowała działalność Galerii Europa - Daleki Wschód nowego skrzydła muzeum Manggha, powstałego z inicjatywy Andrzeja Wajdy.


Andrzej Wróblewski studiował malarstwo razem z Wajdą, potem drogi ich się rozeszły. Malarz w 1947 roku odrzucił abstrakcję.

"Pragnął malować obrazy "przykre jak zapach trupa" i postulował sztukę tematyczną, zaangażowaną, czytelną i radykalną, (....) realizm połączony z deformacją..."

Cytat pochodzi z folderu. Nie będę pisała o losach malarza, ani ocenie jego sztuki, można to znaleźć na stronie muzeum. Moje odczucia nie są opinią znawcy sztuki.
Sam pawilon niezwykle oszczędny w wystroju, te schody prowadzą do sali dużej, białej, niemal sterylnej.


Tym większe wrażenie robią obrazy. Cykl "Rozstrzelań", życie codzienne, kontrasty społeczne, pamięć i wyobraźnia artysty.





Można oglądać zachwycać się lub nie, ale nie można obok tych obrazów przejść obojętnie. Zostały wybrane też przez artystę i stanowią obraz także jego fascynacji.
Sama galeria utrzymana w stylu pasującym do sąsiadującej Mangghi. Ściana podzielona na kwadraty, z których niektóre są ruchome, nawiązuje do przeznaczenia galerii - sztuki dalekiego wschodu.



Na zewnątrz oszklona ściana, gustowna dekoracja. O osiemnastej miała być tam jeszcze jakaś uroczystość, zwiedzanie z przewodnikiem, jacyś oficjele, ale ja już wolałam wracać. Wolę oglądać sama.

Ponadto śpieszyłam się, bo miała przyjechać wnuczka i przywieźć kota. Tym samym wieczór miałam z głowy, bo obserwowanie futrzaków jest lepsze niż film w tv.
W niedzielę lało od rana do wieczora, siedziałam w domu i starałam się uwiecznić co robią koty. Nie bardzo się udało, tylko jedna "scena łazienkowa".







sobota, 27 czerwca 2015

Ale jazda....

Zafundowałam sobie intensywne spędzanie czasu.
Zaczęło się w piątek: lustro już od dawna się wykrzywiało i mówiło że się zaniedbałam, fryzjer potrzebny i kosmetyczka, no to się zmobilizowałam, zwłaszcza, że wieczorem Dzieci zaprosiły mnie na koncert. Zrobiona "na bóstwo" (he, he) stawiłam się pod ICE i  byłam na koncercie, który zainaugurował 20. Jubileuszowy Festiwal Jazzowy. Wystąpił Nigel Kennedy Band & Orkiestra Akademii Beethovenowskiej - "Dla Przyjaciela", poświęcony pamięci Jarosława Śmietany.
Niestety nie mogłam być na całości, bo nie miałabym czym wrócić do domu, koncert skończył się około północy.
Sobota
Rano zakupy, potem babcia przygotowała wałówkę dla wnuczki i koło 13 poszła....
Przecież musiałam na własne oczy zobaczyć pierwszą w Polsce kocią kawiarnię. Są takie w świecie, pierwsza była na Tajwanie, popularne w Japonii, w Europie też już są. Po różnych korowodach udało się uruchomić taką w Krakowie.
Bardzo przepraszam za jakość zdjęć ale nie bardzo było jak się ustawić bo dużo ludzi, wewnątrz jest ciemnawo, lampy nie wolno używać no i nie chciałam robić zdjęć ludziom.
 Ta pani uparcie tkwiła w drzwiach, mimo że widziała aparat. Mówi się trudno.


Kotki można zobaczyć z ulicy, bo lubią przesiadywać na parapecie.


Rozwiązanie wewnątrz jest bardzo pomysłowe. Zaraz przy wejściu jest barek gdzie zamawia się napitki i ciacho. Potem przez podwójne drzwi wchodzi do pomieszczenia, gdzie rezyduje 5 kotów.


To jest wnętrze przejścia.


Na ścianach półeczki, gdyby koty znudzone pieszczotami gości zechciały obserwować ich z góry,



ustronna półeczka do spania,


wygodne posłanko na środku pomieszczenia.


Ten kotek zrobił rundkę po kolanach gości. Na każdych układał się na chwilę, kazał głaskać i szedł 
dalej.



W tej sali można siedzieć na antresoli, albo pod


na wygodnej kanapie.





Koty najwyraźniej przyzwyczajone do ludzi, dają się głaskać, zaglądają na stoliki, śpią i bawią się bez lęku. Można się z kotkiem zaprzyjaźnić , pokochać i adoptować.
Spędziłam tam mile kilka chwil, wypiłam kawkę, pogadałam z sympatycznym panem i poszłam.
Ale to nie koniec. Byłam jeszcze w nowym pawilonie Mangghi, niedawno otwartym.
Galeria Europa - Daleki Wschód.
Ale o tym kiedy indziej, bo teraz wnuczka przywiozła mi swojego kota na przechowanie i lecę trzymać rękę na pulsie i obserwować bratanie się lub wojnę. Koty już się znają, ale nic nie wiadomo.

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Jeszcze dwa mosty i trochę czego innego....

Kiedy już odsiedziałyśmy swoje, wypiły kawkę z dodatkiem słodyczy, przestało padać.
Nawet błysnęło słońce i znów trzeba było ściągać kurtkę. Przed nami Most Pokoju, spowity w srebrzysty kokon, jak poczwarka. Wnętrze prześwietlone rozmytym światłem i pełno powiewających na wietrze postaci. To uwiecznieni na zdjęciach mieszkańcy Wrocławia. Robiłyśmy sobie zdjęcia na ich tle, łapiąc w powietrzu co przystojniejszych i interesujących panów.



Chmury deszczowe poszły sobie, zostały tylko te bardziej malownicze.


W świecącym coraz niżej słońcu jeszcze jedna wizyta na Tumskim, bo to bębnienie było magiczne i przyciągało.


Dotarłyśmy na Rynek i tam czekał na nas jeszcze jeden "most". Replika mostu Zwierzynieckiego, została tutaj przeniesiona by upamiętnić wydarzenie z końca XIX wieku, kiedy to trzeba było przesunąć jego konstrukcję.


Koniec spotkania z mostami. Nie dało się być wszędzie, część spektakli trochę się "rozmyła" organizacyjnie, nie umiałyśmy się powielać, a część imprez odbywała się jednocześnie w różnych punktach miasta.
Jeszcze po drodze był jarmark i kolorowa trzoda,


magnesy na lodówkę, jako żelazny punkt każdego jarmarku, gdziekolwiek się odbywa.
(Tu należy westchnąć: a gdzie wyroby regionalne?)


Takie pozostałości po uczestnikach też, rzec można, ogólnokrajowe.


Jeszcze litery w ciemnościach i kibicowanie biegaczom półmaratonu.


Zdjęć maratończykom nie robiłam, bo już było ciemno. Powoli, jeszcze oglądając się za siebie, z żalem bo jeszcze były atrakcje, wędrujemy na dworzec, wcześniej żegnając czule naszą Towarzyszkę.
Czas wracać i zakończyć wrocławskie spotkanie z mostami.



niedziela, 21 czerwca 2015

"Tańczą panowie, tańczą panie, na moście...." we Wrocławiu.

Wiedziałam o tej imprezie od dawna, byłam pewna że pojadę. Alternatywą było zostanie w domu i niepójście na Wianki, jak co roku. Bo jak Wianki to deszcz, wybrałam Wrocław i towarzystwo blogowych przyjaciółek.
Wrocław w 2016 roku będzie miastem Europejskiej Stolicy Kultury (jak w 2000 Kraków), program "Mosty" był przedsmakiem imprez, festiwali i widowisk jakie będą się odbywały za rok.
Zerwałam się więc skoro świt, wsiadłam w autobus i po trzech godzinach byłam na miejscu.
Po drodze miałam chwile zwątpienia kiedy patrzyłam na chmury za oknami.


Następny autobus i jest inicjatorka spotkania i moja Przewodniczka, Zaczynamy przygodę z mostami. Mamy mapkę i rozpiskę imprez, jak będzie dopiero się okaże.


Na tej kładce będą tańce i muzyka  nawiązująca do otwarcia na inność etniczną i społeczną.


My zmierzamy do mostu Sikorskiego. Tam będzie spektakl "Most do San Sebastian", składający się z trzech części. Obejrzałyśmy tylko fragment bo nie bardzo nam się podobało. Tańczące pary tak szybko się przemieszczały, że nie nadążałam z robieniem zdjęć. Korowód taneczny poprowadził niepełnosprawny na wózku, który świetnie się bawił.




Poszłyśmy dalej.
Nawiązanie do strasznych wydarzeń z 1997 kiedy ratowano bibliotekę. Teraz powstał na moście Uniwersyteckim symboliczny wał przeciwpowodziowy z....książek.



Idziemy dalej, po drodze imprezy dla dzieci,


 myślałam, ze to plener malarski, a to historie rodzin wrocławskich, zdjęcia pokoleń i opis ich historii.


Od pewnej chwili słychać miarowy rytm. To na moście Tumskim wielkie bębny wybijają rytm serca, to Most Miłości.


Każdy może się włączyć i rytm zakłócić, ale nie milkną ani na chwilę.
(Dołącza do nas trzecia uczestniczka spotkania)


Kładki Kapeluszników we Wrocławiu nie ma. Stworzy ją z kolorowych kartonów na ten jeden dzień młodzież. Każdy będzie mógł kładką przejść pod warunkiem, że założy kapelusz.


Kapelusze rozdawano chętnym, też tam byłyśmy i kapelusze się nam dostały.




Kiedy jedni dobierali i przymierzali nakrycia głowy, zebranych zabawiali szczudlarze, żonglerzy i przebierańcy.


Niestety zaczął padać deszcz, przeciwdeszczowych kapeluszy nie przewidziano, kto nie miał parasola, radził sobie jak mógł.


My poszłyśmy na kawę, przeczekać deszcz i odpocząć trochę przed dalszą drogą.
cdn





czwartek, 18 czerwca 2015

Lipowiec, czyli okruch historii

Niedzielną wycieczkę zaczęliśmy od ruin zamku biskupów krakowskich.
Początki budowli sięgają XIII wieku. Położoną na wzgórzu warownię rozbudował Jan Prandota.
W XVI wieku pełnił rolę więzienia dla duchownych, "goszcząc" niekiedy znamienitych więźniów.
Upadek zamku zaczął się w wieku XVII po pożarze i potopie szwedzkim. Zatrzymał się tutaj na odpoczynek Jan III Sobieski w drodze na Wiedeń.
Następny pożar w 1800 roku zniszczył zamek. Był jeszcze częściowo zamieszkany do lat czterdziestych XIX wieku, od tego czasu opuszczony.
Ruiny malownicze, trochę zakamarków, skromna wystawa archeologicznych znalezisk i historia zamku.
Na wzgórze i zamek prowadzi malownicza droga, kiedyś były tu schody.


Tak się prezentuje od strony wejścia.


Wewnątrz pozostałości dawnych sal i komnat,



Na wieżę prowadzą bardzo wąskie, strome, kręte schody. Przyznaję, nie chciało mi się wyłazić.



Zaglądałam w dawne okna i drzwi.



Parę lat temu na wieżę wyszłam, widoki chyba były takie same jak wtedy.



Dopiero potem był skansen, ale jakoś odwrotnie mi się napisało.