czwartek, 29 stycznia 2015

Powódź

Jak się siedzi w domu z gorączką, bolącą głową, łzawiącymi oczami, kiedy czytać się nie da, w tv nie ma co oglądać, od monitora bolą oczy, to można tylko spać i nie odganiać wspomnień.
W chwilach lepszego samopoczucia, zabrałam się za porządkowanie zdjęć. Niewiele zrobiłam, bo nie cierpię takiej roboty, ale znalazłam kilka ciekawych.
Po studiach wróciłam sama do rodzinnego domu bo nie było dla mnie pracy w Krakowie. Tu znalazłam pracę, mąż dojeżdżał na weekendy i tutaj urodziła się moja córka. Tak się złożyło, że urlop macierzyński i pracowy wypadły na wiosnę i lato, więc miałam możliwość suszenia pieluch na słońcu i wystawiania dziecka do ogródka.
Tymczasem w połowie lipca zaczęło padać, nie gwałtownie, burzowo i krótko tylko jednostajnie, dzień jeden, drugi, trzeci, czwarty. Trzeba było palić w piecu bo dziecinne pieluszki i fatałaszki nie schły w wilgotnym powietrzu, siedzieć w domu i czekać na poprawę pogody. I jeszcze jedno - woda w rzece zaczęła się szybko podnosić wieczorem trzeciego dnia. Już bywało, że zalewała drogę i kawałek ogrodu, ale wtedy można się było wydostać na inną, przez ogród sąsiadów.
Kilka słów o położeniu domu, bo to ważne. Na niewielkim wzniesieniu stoi pięć domów, trzy blisko siebie, dwa trochę dalej. Rzeczka wokół posesji zataczała lekki łuk. Kiedyś za ogrodem sąsiadów były stawy i zostało obniżenie terenu.
Czwartego dnia rano weszłam do kuchni i usłyszałam głuchy huk i szum. Wyjrzałam przez okno, a tam za drzewami okalającymi ogród warzywny toczyła się żółta spieniona masa wody. Zawołałam mamę i wybiegłyśmy z domu. Woda pędziła z zawrotną prędkością, zalała już drogę i kawałek ogrodu. Mama miała iść do pracy, telefon był tylko u sąsiadów, postanowiła przejść od drugiej strony. Po chwili wróciła. Woda znalazła obniżenie terenu, zalała także tamten odcinek. Znaleźliśmy się na wyspie. Ponieważ mała spała, wzięłyśmy aparat i biegałyśmy z miejsca na miejsce, żeby zrobić zdjęcia. Oblatywał nas strach, bo wody przybywało. Już zalała sad i sięgała prawie do furtki. Od piwnicznego okienka dzielił ją metr.

Ogród sąsiada, tutaj było obniżenie terenu, w dali widać dom położony bliżej brzegu, tam wdarła się fala.

Sad sąsiadów.

Tutaj widać poręcze mostu. Gdy tak patrzyłyśmy ze zgrozą, zauważyłyśmy że woda porwała położony wyżej most. Na naszych oczach uderzył w most prowadzący od nas na drugi brzeg, wśród huku i trzasku popłynęły oba, by zabrać trzeci, kilkaset metrów dalej.
Przez tydzień trzeba było chodzić bardzo okrężną drogą, bo ocalał tylko murowany, kawałek dalej. Potem położono prowizoryczną kładkę.

Na szczęście deszcz czwartego dnia przestał lać i woda zaczęła powoli opadać. Do wieczora odsłoniła jedno przejście. Na drugi dzień już płynęła swoim korytem i odsłoniła ogrom zniszczeń. Zamulony ogród i sad, podmyty sąsiedni brzeg, droga zawalona wyrwanymi krzakami i  i ten cuchnący muł wszędzie.
A tak wyglądał poziom wody normalnie. W najgłębszym miejscu sięgała połowy uda.

Dla uplastycznienia opisu mapka okolicy. Nie jest dokładna, bo na planie naszych domów nie ma.


Obwiedziona pomarańczową kreską "wysepka" to miejsca nie zalane, zieloną ścieżka od domu do mostu, odblaskową żółcią zaznaczone trzy mosty, które porwała woda.
Na tą jeszcze jedna pomarańczowa kreskę nie trzeba zwracać uwagi. Źle sobie zaznaczyłam, bo skala jest inna.
Potem rzekę wyregulowano, ale po każdej większej wodzie brzeg się obniżał i drogę zalewało dalej. 


Wnuczka na zalanej ścieżce.
Po ostatniej powodzi woda znów uszkodziła most i wybudowano nowy, metalowy i brzydki.


niedziela, 25 stycznia 2015

"Na całej połaci śnieg..."



Od wczoraj "chodzi" za mną ta piosenka. Bo pada, pada śnieg od wczoraj. Kiedy wychodziłam o zmierzchu wśród ośnieżonych drzew śpiewał wieczorną piosenkę kos. To było niesamowite, w tej bieli wiosna.
Dzisiaj szaro na niebie i na ziemi biało, szaro-biało jednolicie. Przyszła zima i ubrała białą sukienkę z czarnymi koralikami.


Wszystko posypała białym puchem,


moje ulubione drzewo też.


Wszędzie szarość i biel, a jednak wzrok się nie męczy. Wokół cisza, lekki skrzyp śniegu pod butami i ciepło. Po kilkunastu minutach marszu już mi nie marzną ręce trzymające aparat.


Tyle razy przemierzałam tą drogę, ale po śniegu jeszcze nie.


Pobielone kikuty spalonych kilka lat temu jodełek. Nawet one są malownicze, chociaż są ofiarą ludzkiej bezmyślności i głupoty.


Tam daleko, na horyzoncie są Kopce i Lasek Wolski, tylko dzisiaj nic nie widać.


Żeby nie było tak przeraźliwie monotonnie, zajrzałam na plac zabaw. Tutaj też chciała zima wszystko pobielić, ale nie bardzo się udało.



Spacer się skończył, wróciłam do domu, a śnieg dalej sypie. Drobny jak kasza manna.
Mamy przecież zimę.

czwartek, 22 stycznia 2015

Prześwietlanie....drzew

Posadzili mnie 40 lat temu. W jałowej glebie, przeoranej koparkami przy budowie osiedla. Razem z innymi drzewami jednak zapuściłam korzenie i rosłam. Początkowo mała, w cieniu wielkiego bloku, miałam trochę lepiej, niż moje siostry narażone na silne podmuchy zachodnich wiatrów między blokami.
Mijały lata, mój pień stawał się coraz grubszy, mocniejsze konary. Wokół rosły też inne drzewa, w ich cieniu chroniły się latem mamy z wózkami, seniorzy przysiadali na ławeczkach, ptaki wiły gniazda. Osiedle zmieniało wygląd, z jałowej pustyni zmieniało się w oazę zieleni. Tylko czasem wielka wichura przewróciła, jakieś drzewo i połamała gałęzie. Osłania mnie wysoki budynek więc nic mi się nie stało. Czasem przychodzili ludzie i skracali moje piękne, wiszące nad chodnikiem gałęzie. Rozumiałam to, bo trzeba było się schylać, żeby przejść.
Od dwóch lat jednak wśród drzew na osiedlu panuje niepokój. Zaczyna się od dźwięków piły i znikają jarzębiny, potem piękny kasztanowiec, który ocieniał ulubioną ławeczkę seniorów. A rok temu gawrony wykrzyczały swoimi ochrypłym głosami smutną wiadomość. Okropnie okaleczono twoją siostrę, rosnącą po drugiej stronie bloku. Bardzo mi było żal i bardzo się bałam. Ale mnie ucięto tylko jeden konar i chyba słusznie, bo był trochę zbyt nisko.


W lecie ptaki przyniosły wiadomość, że moja siostra walczy, wyrosły jej wiotkie, niewielkie gałązki, anemiczne, już nie słyszę jej szumu.


Dwa dni temu wokół mnie zaczął się ruch. Myślałam, że może znów skrócą gałązki, chociaż jeszcze nie były za długie. Tymczasem kalecząc pień wspiął się na mnie człowiek i  poczułam wielki ból. Pod cięciami piły odpadały kolejne gałęzie, na dole cięli je piłami, z te drobne z wielkim hałasem wkładali do okropnej maszyny, która rozdrabniała je na kawałeczki.


Nie mam jak szumieć, rozmawiać z innymi drzewami, zostawili mnie jak nagą, smutną i niepotrzebną. Gawrony mówią, że podobny los spotkał wiele drzew.

Wiem, że to potrzebne, nie znam się na przycinaniu drzew, czy to naprawdę trzeba aż tak drastycznie?
Co roku serce mnie boli, gdy widzę takie kikuty.
Dodatek z dzisiejszego poranka. Skąd będę wiedziała czy już są listki na wierzbie?




niedziela, 18 stycznia 2015

Kolej na wnuki

Jak już raz dosiadłam ulubionego konika, to mi trudno z niego zejść. Przyszła kolej na chwalenie się wnukami (mam to jak każda babcia).
Czasy się trochę zmieniły, namnożyło się sklepów z tanią odzieżą, dla mnie woda na młyn.
Najpierw na świecie pojawiła się wnuczka. Pani w podstawówce chętnie dzieciom zabawy urządzała więc kolejno pojawiała się:


wiosna,


Kleopatra w prześcieradle i peruce z szalika. Biedne dziecko, okropnie jej było gorąco w głowę.


Babcia czytała Sapkowskiego, wymyśliła leśną driadę, łuk stał się wielką  atrakcją.


Odaliska ściągnęła zasłonę z buzi.


Na koniec średniowieczna dama w sukni z satynowej poszwy.
W mojej rodzinie  zawsze przeważały kobiety, więc gdy na świat przyszedł wnuk, lekko spanikowałam. Nie było źle, niestety z przebieraniem już tak łatwo nie poszło. Młody człowiek miał sprecyzowane wizje przebrania, więc trzeba było temu sprostać.

Rycerz mógł nawet skryć oblicze za przyłbicą



Czarnoksiężnik z magiczną laską



Król dumnie dzierży berło zrobione z drewnianej łyżki.
Myślę, że wystarczy. Teraz czekam, aż najmłodsza wnuczka, pójdzie do przedszkola i znów będzie można ulec swoim zamiłowaniom do przebieranek. 
Zawsze mi się marzył karnawał w Wenecji, te maski i suknie. Miałam okazję robić tylko marną namiastkę masek.



Była też wystawa w którejś galerii parę lat temu oryginalnych masek i strojów z karnawału weneckiego. Oczywiście byłam, ale zdjęć nie mogłam znaleźć.
Na tym temat zakończę. Nadmierne chwalenie się, nie jest dobrze widziane.

czwartek, 15 stycznia 2015

Karnawał

To nie będzie do końca o karnawale, a raczej jak się Ewa na dzieciach, a potem wnukach z upodobaniem do przebieranek wyżywała.
Od dziecka lubiłam wszelkiego rodzaju przebieranie się, ale okazji i możliwości miałam niewiele. W czasie studiów emocje budziły Juwenalia, bo można było założyć teatralną kieckę, perukę, czy co tam jeszcze. Czytałam z upodobaniem wszelkie opisy balów maskowych, maskarad, później oglądałam  relacje z karnawału w Wenecji i Brazylii.
Wiadomo wszystkim mamom jak to jest, kiedy dziecko idzie do przedszkola. Dwa razy do roku należy pokazać czego się dzieci nauczyły, więc mamy mają dużo roboty. Tak było jak moje córki chodziły do przedszkola. Potrzebny był strój a to laleczki, a to króliczka, czapeczki, wianki i cuda wianki. Tylko gdzie tu pole do popisu, żądnej wyróżnienia córek mamusi?
Dopiero w szkole dziecka padły ofiarą moich pomysłów. Po pierwsze nie miałam ochoty produkować jeszcze jednego czerwonego kapturka, księżniczki (i to był błąd) czy motylka. Pędziłam z pracy, żeby zdążyć uczesać, przebrać, wymalować i wypchnąć z dużym opóźnieniem....gejszę.


Innym razem, była to noc w sukni  z gazy ufarbowanej na czarno i gwiazdkami z papieru. Czasy były zgrzebne, więc trzeba było dobrze pokombinować skąd wziąć potrzebne akcesoria i materiały. Ofiarą  następnego  wyczynu padła młodsza córka. Poświęciłam jakąś starą kurteczkę dżinsową i moją nie noszoną kamizelkę z jakiegoś sztucznego tworzywa. I tak uczennica klasy III b, mocno spóźniona, weszła na salę jako punk.


Niestety czasu było mało i czub nie chciał się postawić na cukrze i plakatówkach. 
Minęło sporo czasu, dzieci rosły i przebrania się zmieniały. Już można było kupić za grosze różne fatałaszki, czy choćby kawałek materiału i coś wykombinować. Starsza córka odziedziczyła po mamie upodobanie do przebieranek, więc miałyśmy zabawę obydwie, zwłaszcza, że na różne imprezy, wymagające stroju  chodziła.
I tak były lata 20 ubiegłego wieku, 



Pasterka z demonicznym  Faustem (?),


punk w dorosłym wydaniu,


dzieci kwiaty


i MM



Był jeszcze kicz i kapitan "Czarnej Perły"


Zabawę  miałyśmy zawsze świetną, szkoda tylko, że nie znalazłam przebrania młodszej córki z jakiejś imprezy, gdzie zrobiłam z niej postać z filmu "Gnijąca panna młoda".
Przyszła też kolej na wnuki i tu już było o wiele łatwiej. Może jednak o tym innym razem.
Dla tych, którzy prosili, dla odpoczynku od przebieranek, makówki w całości.







niedziela, 11 stycznia 2015

Ta sukienka....

Zacznę od podziękowań. Zmiany na blogu zawdzięczam Przyjaciółce, która je za mnie wprowadziła. Sama bym sobie pewnie nie poradziła.
Historię sukienki opisuję na prośbę mojej córki, bo....
Już opisywałam swoją pierwszą balową sukienkę. Niestety nie znalazłam zdjęcia, pewnie go nie było. Muszę się posłużyć pamięcią i rysunkiem. Wyglądała mniej więcej tak:

Bolerko też było czarne. Sukienkę ubrałam jeszcze tylko raz, z innym bolerkiem. Potem powędrowała do szafy i została w niej na długi czas. Do następnych "wyjść" nie pasowała, moda się zmieniła, ale jakoś nikt jej nie wyrzucił. Minęło ładnych parę lat i moja starsza córka dorosła do prywatek i dyskotek. Czasy były wtedy chude bardzo  pod względem finansowym i zaopatrzeniowym, trzeba było sobie radzić inaczej. Wyciągnęłam zapomnianą sukienkę i nawet bez żalu odprułam cekinową górę. Z dołu wyszła całkiem ładna podwójna spódniczka. Znalazły zastosowanie obydwa bolerka, które córka nosiła aż do zdarcia. Spódniczka służyła jeszcze kilka razy, aż znów odeszła do lamusa. Natomiast części błyszczącego gorsetu wykorzystałam jeszcze na kołnierz do innej sylwestrowej "góry". Tym samym  sukienka i zawarty w niej czar tamtego pierwszego balu miała swoją dalszą historię. 
Na fali tych wspominków, wyciągnęłam pudło w którym zgromadziłam różności na wypadek gdyby trzeba było znów wykombinować jakąś kieckę, względnie przebranie i znalazłam w nim kawałek tamtej sukienki.


Może jeszcze wykorzystam? Wprawdzie teraz można już kupić podobne i piękniejsze materiały, sukienki też ale nadal mnie nie stać. Wiele kupionych za grosze ciuszków i szmatek przydało się na kostiumy dla dzieci i wnuków kiedy trzeba było przebrać je na szkolne bale i przedstawienia.
Ale to już inna historia.


środa, 7 stycznia 2015

Znów do Mangghi

Będę tam wracać, bo jak pisałam to moje ulubione muzeum. Jestem z nim związana od 20 lat, bo tyle ma.
Nie pisałam o tym wcześniej, wolałam przeczekać medialny szum, zobaczyć wystawę na spokojnie.


Na spacer było trochę za zimno, wybrałam się dzisiaj na 
"Arcydzieła sztuki japońskiej w kolekcjach polskich"
Najwięcej eksponatów pochodzi z Krakowa, ale są też z Warszawy, Wrocławia, Poznania i innych mniejszych muzeów. Podzielona na części, jasna, przejrzysta, zawierająca wszystko to, czym fascynował się Zachód po odkryciu sztuki japońskiej. Do Polski dotarła za sprawą Feliksa Jasieńskiego i w Warszawie została źle przyjęta. Dzięki temu mamy ją w Krakowie. To tak w skrócie, nie będę tu opisywać perypetii Jasieńskiego i historii zbiorów. Dzisiaj zachwyciły mnie prześliczne drobiazgi,


przedmioty codziennego użytku, bo Japończycy każdy przedmiot obdarzali swoistą urodą.



W części poświęconej duchowości znalazły się posążki Buddy,



a w części poświęconej wojnie miecze, fragmenty ubiorów i zbroje. Zaraz mi się przypomniały japońskie filmy w walkach samurajów.



W dziewiętnastym wieku powstały w Japonii miejsca gdzie produkowano ceramikę i inne wyroby na eksport.  Były produkowane przez Japończyków pod gust zachodnich kolekcjonerów, do których nie zawsze należeli znawcy sztuki japońskiej. Niektóre były po prostu kiczowate.  



Niestety mój aparat albo zmarzł, albo mu nie odpowiadało oświetlenie bo większość zdjęć wyszła nieostra, dlatego "pięknej" wazy z rybami nie pokażę.
Na koniec coś, co mogę oglądać zawsze, po wiele razy, ciągle odkrywając nowe detale to drzeworyty. Widziałam ich już tyle i tyle razy, ale jeszcze mi się nie znudziły.



To co opisałam to zaledwie powierzchowne opisanie wystawy.  Podobała mi się i tylko żałuję, że zdjęcia nie wyszły.