poniedziałek, 28 września 2015

Jak zostałam agentką 007

Opisywałam niedawno imprezę urodzinową mojego Zięcia. Tak się składa, że moje okrągłe też wypadają we wrześniu. Rodzinka i Przyjaciele złożyli życzenia w stosownym dniu, a córki oznajmiły, że mam nie robić obiadu tylko oni zapraszają mnie kilka dni później. Ucieszyłam się, nie powiem, było tak w ubiegłym roku i bardzo mi się podobało. Cieszyłam się na pogaduszki z rodzinką.
Zastanowiło mnie tylko czemu się uparli dowieźć mnie na miejsce i nie mówią gdzie, w ogóle jakoś mało na ten temat mówią. W niedzielne przedpołudnie jeszcze się wybrałam na paradę taboru MPK z okazji 140 lat komunikacji miejskiej, później córka mnie zgarnęła z domu i pojechaliśmy na Kazimierz.
Zaprowadzili do lokalu o bardzo znaczącej nazwie i wtedy zobaczyłam: długi stół  na większą ilość miejsc niż liczy moja rodzinka. Lekko oszołomiona zobaczyłam prócz rodzinki, także miłych znajomych i moje dwie Przyjaciółki. Zostałam wyściskana, obdarowana po królewsku,


dostałam piękne kwiaty i


usiedliśmy za pięknie zastawionym stołem.
Wysłuchałam pierwszej części opowieści o Wielkiej Konspiracji, kiedy to w tajemnicy zawiadamiano przyjaciółki o terminie spotkania.


Minęło parę chwil, aż tu nagle, podnosząc głowę znad talerza zobaczyłam po przeciwnej jego stronie trzy OSOBY. Moje Kochane autorki blogów i Poetkę, poznane kilka lat temu. Przyjechały z Torunia, Wrocławia i Opola. Szok i niedowierzanie, (do dzisiaj nie mogę się otrząsnąć) bo to była akcja ściśle tajna, bardzo sprawnie przeprowadzona, wymagająca talentów niemal szpiegowskich.
Radości, powitań poznawania się, gwaru i śmiechu było co niemiara.


Na koniec Zięć wniósł tort, a na nim....no czyż to nie wspaniałe? 
Awansowałam na rodzinną agentkę 007!


Tort i kieliszek szampana był zwieńczeniem spotkania.
Wracałam z miłymi Gośćmi, którzy u mnie nocowali i po drodze polowałyśmy na księżyc.


Było jeszcze za wcześnie na zaćmienie, za to w domu aż pojaśniało od kwiatów.


Dziękuję Wszystkim za przybycie, a moim Córkom za pomysłowość i trud włożony w przygotowania.

sobota, 26 września 2015

Urok starych fotografii

Pada, nie lubię chodzić pod parasolem, mam pretekst żeby siedzieć w domu. Sprzątać mi się nie chce, jeden z postów w Kurniku zmobilizował mnie do szukania bluzki, którą kiedyś sobie wyhaftowałam. Bluzki nie znalazłam, za to haftowane przez Mamę ubranko i śliniaczki. Trzeba było znaleźć zdjęcie w tym ubranku, a co za tym idzie pogrzebać w starych albumach i pudełkach ze zdjęciami. Zawsze wtedy zajmuje mi to wiele czasu, odżywają wspomnienia, stare opowieści, urok dawno minionego dzieciństwa i młodości.
Już wspominałam, że Mama pracowała w zakładzie fotograficznym, więc z pasją robiła zdjęcia także prywatnie. Zachowało się kilka albumów z jej czasów panieńskich, niestety zdjęcia są tak solidnie przymocowane, a album porządnie oprawiony, że trudno zrobić skan.
Wybrałam tylko kilka.
Zacznijmy od ubranka. Byłam mała i pamiętam jak przez mgłę, że chodziło o motyw parzenic.


Żakiecik, przód i tył,


spódniczka z kieszonkami.


Czas zrobił swoje, tkanina pożółkła, a plamy nie dały się wywabić.


A tu ja w ubranku.



Te śliniaczki są w jeszcze gorszym stanie, ale poplamione sokiem z owoców nie doprały się nigdy, czas też zrobił swoje. 


Wzór zaczerpnięty z tej kartki.
W czasach młodości mojej mamy nie było kolorowej fotografii, próbowano innych sposobów. Były specjalne barwniki, którymi kolorowano czarno białe zdjęcia. Znalazłam trzy takie w albumie, niestety skan trochę przekłamuje kolory. Pamiętam jeszcze te ampułki z farbkami i mamę siedzącą nad zamówieniem podbarwienia zdjęć.




Uwielbiam to zdjęcie, szkoda, że pożółkło.


Mama przy pracy w zakładzie fotograficznym.


Te zdjęcia maja w sobie urok i wdzięk i o ile więcej trzeba było włożyć wysiłku żeby powstał ostateczny efekt. 


Pamiętam dobrze chwile, kiedy wchodziłam do ciemni i obserwowałam Mamę przy pracy. Filmów nie wywoływała, tylko robiła odbitki, ale to też wymagało kilku czynności. Dobór papieru powiększalnik, długość naświetlania, odczynniki, wywoływacz (też ważny czas), utrwalacz, suszarka, obcinarka, sortowanie. Kiedy podrosłam nauczyłam się suszyć, pomagałam sortować i obcinać. Zdjęcia do dokumentów były jeszcze retuszowane.
Powspominałam sobie, nie przestało padać, za to trawniki wyraźnie pozieleniały.

wtorek, 22 września 2015

Dzień...

nie jak co dzień. Nie jakiś nadzwyczajny, znaczący, ale ostatni dzień lata. Jakie to lato było każdy wie, dla jednych cudownie gorące, dla mnie męczące nadmiernymi upałami.
Dzień zaczął się chłodem, ale też pięknym słońcem. Miałam w planie dotrzeć do dzielnicy, w której jeszcze nie byłam, na szczęście obejrzałam plan miasta. Teren zbyt zabudowany. Nie pomyślałam wcześniej, żeby zaplanować wypad za miasto, pozostał Las Wolski. Tym razem zaczęłam od ZOO. Byłam tam na wiosnę, potem już nie, zwłaszcza, że jednak widok zwierząt w klatkach przygnębia.
Mimo, że było już koło południa, drzewa rzucały głębokie cienie i chwilami było chłodno. Na dodatek wylała mi się woda z butelki i o plecy obijała mokra torba. Ale było cudownie cicho (darły się tylko papugi i okropnie głośno gadały jakieś malutkie, egzotyczne kaczki) i ludzi mało.

Stadko flamingów jak wyrzeźbione,

surykatki grzejące się w słonku,


dekoracyjne pelikany,
przystojny tapir.

Lubię żyrafy, te niestety nie wyszły z cienia, a tak ładnie wyciągały szyje i obgryzały liście.

Kucyk szetlandzki bardzo chciał żebym go czymś poczęstowała,

egzotyczny drób wcale się nie bał,
tygrys był wkurzony,

lew miał wszystko w...łapie i spał.

Koniki Przewalskiego ładnie się ustawiły,

rogacizna pozowała.
Słoń ustawił się zadkiem, to mu zdjęcia nie zrobiłam.
Spacer dopiero się zaczął, nie mam zamiaru jeszcze wracać, w lesie jest cudownie cicho i pachnie, idę dalej.
Polazłam na Kopiec Piłsudskiego.

Las z góry malowniczy,

widoki też. Stawy rybne w Mydlnikach,

samolot podchodzący do lądowania w Balicach,

moje osiedle, wydaje się niedaleko. Postanowiłam wrócić na piechotę.

W lesie tak pięknie, jeszcze skręciłam, dalej cicho, dużo powalonych drzew w czasie wczesnoletniej wichury.



 Doszłam do cywilizacji, kawałek podjechałam autobusem  żeby nie iść wzdłuż ruchliwej drogi, resztę trasy już na piechotę.
Pożegnałam lato i czuję to w kościach. Było dbać o kondycję.







piątek, 18 września 2015

Spotkanie

Pojawiła się wśród komentatorek bardzo niedawno, natychmiast ujmując towarzystwo wspaniałym humorem i dowcipem. Jeszcze to imię, Barbara, dla mnie nieodmiennie sympatyczne i kojarzące się mile. Od komentarza do komentarza, jakoś się zgadało, że niedaleko mieszka, rzucona mimochodem propozycja wspólnej kawy na Kazimierzu i oto dzisiaj poznałam
Barbarę.
Miejsce spotkania: Kładka Bernatka, godzina 14-ta. Jak dotarłam już była, nie miałyśmy żadnych kłopotów z poznaniem się i zadziałała magia "pokrewnych dusz".
Zaczęłyśmy od kawy i ciastka tutaj gadając o wszystkim. Gadałyśmy i gadały, kawa i ciacha zniknęły dawno,rozmowa zeszła na inne tory, okazało się, że mamy ochotę na belgijskie frytki.




Po drodze trafiłyśmy na parę eksponatów z wystawy starych samochodów.


Nie wchodziłyśmy na teren wystawy, zrobiłam tylko parę zdjęć z ulicy.





Frytki smaczne były, dobrze się też przy nich gadało.


Zaczęło się ściemniać, ruszyłyśmy w stronę przystanku. Ale się okazało, że to nie ten, trzeba było się jeszcze przejść do następnego, przecież nie skończyłyśmy gadać.
Niestety, czas płynął nieubłaganie, tramwaj przyjechał......


Dostałam śliczny bukiet kwiatów z Basinego ogródka, butelkę pysznego soku na zimowe wieczory i to raczej nie było ostatnie spotkanie.
Dziękuję Basiu.