czwartek, 31 grudnia 2015

Pamiętacie?

Spędziłam kilka ostatnich wieczorów na przeglądaniu, podczytywaniu, wspominaniu (niechybny znak starzenia się) starych numerów  "Przekroju"


Znalazłam kopię pierwszego numeru, który ukazał się 15 kwietnia 1945 roku.
Numery, które przeglądałam pochodzą z lat 1995, 96, 98, 2000 i 2001. Nie są kompletne, ale  miałam wrażenie, że dotykam historii. "Przekrój" towarzyszył mi od najwcześniejszego dzieciństwa. Był w domu, potem sama pilnowałam żeby kupić.


Zaczynało się lekturą od tylnej okładki, gdzie nieodmiennie królował profesor Filutek z Fafikiem,  anegdotki "O Wacusiu" z Falczakiem i Falczakową, wierszykami J. Kerna.

O Wacusiu
"-Dzieci w naszej rodzinie i to już od paru pokoleń, są obciążone dziedzicznie - żali się Falczak. W listach z wakacji o niczym innym nie piszą, jak tylko o pieniądzach."


W numerze 41 z 11.10 1998 roku otwarto cudowne "Muzeum Rzeczy Nieistniejących"  z eksponatami nadsyłanymi przez czytelników. Czego tam nie było: błędne koło, łut szczęścia, beczka śmiechu, krokodyle łzy, uśmiech losu, drewniane ucho, fiksum dyrdum itd.
Felietony Doroty Terakowskiej "Między PRL-em a Rzecząpospolitą" pełne humoru, ironii i wnikliwych obserwacji.
Po przemianach szata graficzna czasopisma się zmieniła, lepszy papier, dobrej jakości zdjęcia można było prezentować reprodukcje obrazów,



a także piękne zdjęcia Wojciecha Plewińskiego, który wylansował niejedną znaną potem aktorkę.
Z "Przekroju" można się było dowiedzieć co nowego w modzie piszczy u Hoff.


Tak było w 1999 roku.
W tygodniku przeczytałam pierwszy fragment "Egipcjanina Sinuhe", "Sto lat samotności", "Imienia róży". Osobnym wyzwaniem były przekrojowe krzyżówki, na którymi trzeba było nieźle kombinować i jaka radocha, jak się rozwiązało całą,
Jeszcze rubryka Kamyczka "Savoir-vivre" z jakże czasem dowcipnymi odpowiedziami na rozterki czytelników.
Mogłabym tak bez końca, ale rok się kończy to jeszcze życzenia. Nie zwyczajne, tylko takie, które wymyślił pan Lem na  początek nowego tysiąclecia. Wybrałam kilka, opuściłam te futurystyczne z naciskaniem guzików.
Oto czego Wam za klasykiem sf życzę:

"Żeby zostało opracowane urządzenie, które oczyści wszystkie światowe programy telewizyjne z reklam"
"Żeby było inaczej niż jest, jednakowoż nie gorzej."
"Żeby każdy miał święty spokój"
"Jeżeli to nie wystarczy, żeby można było się upić."

To tyle, a od siebie życzę Wam wszystkiego co dobre, niech nam się darzy.


niedziela, 27 grudnia 2015

OBIECAŁAM...

Relację z wystawy, więc póki jeszcze pamiętam....


Pomysł świetny, zrealizowany z rozmachem, we współpracy z  Muzeum Narodowym we Wrocławiu.
Na wystawie zgromadzono dziesiątki ubiorów, uzupełniono filmami z pokazów mody. Zaskoczył mnie wiek oglądających,  dużo młodych i bardzo młodych ludzi, dla mnie wspomnienia.  
Nie wolno było robić zdjęć, czego nie mogę pojąć, bo przecież nikt chyba nie skopiuje niemodnych już wzorów, jeśli ktoś ofiarował swój ciuch na wystawę to jest do oglądania. Jak tu pisać o modzie nie podpierając się zdjęciami? Postanowiłam posłużyć za modelkę, bo przecież cała moja młodość to PRL. Niestety będzie to niekompletne, ponieważ nie stać mnie było na Modę Polską, mama szyła mi sukienki sama, lub zdobyty z trudem materiał nosiła do krawcowej. Ta z kolei preferowała modę opartą na wzorach z Burdy, często nie lubiłam tych kiecek, ale trudno było z nią dyskutować.
W latach pięćdziesiątych  noszono też sukienki z paczek wysyłanych zza oceanu, kupione na bazarkach z ciuchami, gdzie można było upolować coś modnego.


Kostium, miałam też w latach sześćdziesiątych, kiedy to przyszła do nas moda mini ( wtedy maksymalnie do połowy ud, a nie centymetr za pupą). Nosiłam nad kolano, krócej raczej nie.




Kiecka z tych nielubianych, wczesne lata sześćdziesiąte.


Koniec lat sześćdziesiątych, zimy wtedy były normalne i kolana mi marzły.


Lata siedemdziesiąte.

Moda się zmienia, kiecki dłuższe i wchodzi na scenę kremplina. Wygodne to było, nie mięło się, nie trzeba było prasować, uszyli mi taką kieckę. Nie cierpiałam jej, ubierałam tylko żeby mamie nie było przykro. Pamiętam, że kolega z pracy miał z tego materiału garnitur w szafirowym kolorze.


Kochałam za to spódnicę z resztek wełny zrobioną przez mamę szydełkiem. Bluzka z ciuszków ufarbowana domowym sposobem bo była w paskudnym wściekle różowym kolorze.


Koszulowa bluzka, rozkloszowana spódnica i.....peruka. Był wtedy szał, mama miała, pożyczyłam sobie.


Była na wystawie wspaniała bananówa (spódnica) i takie szyte z chustek, oraz spodnie dzwony. Też takie miałam.

Często trzeba było sobie radzić we własnym zakresie, miałam wydaną w 1972 roku książkę "Nastolatki szyją same". Korzystałam z niej i czasem prostą rzecz uszyłam. Takie spódnice i spodnie były na wystawie.




Mam jeszcze pewnie parę zdjęć, ale nie lubiłam i nie lubię się ubierać "elegancko", najbardziej lubiłam modę na rozwleczone swetry, nosiłyśmy z córką wspólnie.
Jak już pisałam na Modę Polską nie było mnie stać, ale pamiętam sklep przy ul. Grodzkiej. Chodziło się tam podpatrywać co jest modne.
Na wystawie prezentowane są modele, które wędrowały do demoludów, oraz takie, których szara ulica nie widziała. Na przykład projekty Jerzego Antkowiaka, udziwnione, barokowe, na wielki dzwon.
Barbara Hoff to osobny rozdział, pamiętam wyprawy młodych dziewcząt do Warszawy po stroje z Hofflandu. Były inne, awangardowe, wygodne i z naturalnych materiałów.
Poświęcono jej na wystawie sporo miejsca, mniej Grażynie Hase, jej raczej ulica nagminnie nie nosiła. Przypomniano też modę inspirowaną kulturą ludową.
Dzianina też przechodziła swój okres świetności, ręcznie wykonane swetry z wrabianymi, pięknymi wzorami, sukienki robione na drutach, (miałam trzy), spódnice, komplety. Kto miał skarb w rodzinie (mama, babcia) lub sam potrafił, mógł się ubrać modnie, oryginalnie i tanio.
Wystawa warta obejrzenia, chociaż zabrakło mi na niej strojów kiedy to nosiło się szerokie spódnice na sztywnej halce, szerokie gumowe paski, do tego obcisłe bluzeczki z łódkowym dekoltem i balerinki. Baleriny na wystawie były, ale ja pamiętam inne, raz sobie kupiłam takie wymarzone.
Miałam wtedy 15 lat.




wtorek, 22 grudnia 2015

Już świątecznie

Wieje od rana, przywiało mi świąteczne wspomnienia.
Między pieczeniem, a tarciem chrzanu przypomniałam sobie tamte dawne święta. Byłam jeszcze malutka, a już ładowali mnie do pociągu albo autobusu i jechaliśmy do babci. Pierwsze moje wspomnienie to ciepły piec i kąpiel w blaszanej wanience z otrębami, żebym krzywicy nie miała. Dom niewielki, ale z dużą sienią, komorą i piecem chlebowym. Mama i babcia przy stole w kuchni zajęte wyrabianiem ciasta, pieczeniem, gotowaniem. Tata rąbał drzewo i osadzał na stojaku choinkę. Potem ubieranie drzewka, jabłka, cukierki, orzechy w złotku, bańki, na koniec kolorowe świeczki w metalowych uchwytach.
Po południu przyjeżdżała siostra taty z rodziną i było wyglądanie pierwszej gwiazdki. Dzielenie się opłatkiem z nieodzownym płaczem babci, za synem za oceanem i resztą dzieci rozproszonych po kraju. Potrawy były tradycyjne, barszcz a raczej żurek z uszkami, kapusta z grzybami, karp, gołąbki i koszmar mojego taty kluski z makiem. Musiał zjeść chociaż łyżkę, na babcię nie było rady.
Potem kolędowanie i krótki sen do północy, wtedy towarzystwo wybierało się na pasterkę.

Pierwszy dzień świąt rozpoczynał się  wędrówką po rodzinie. Najpierw dom siostry babci, gdzie też zjeżdżały dzieci, potem do drugiej siostry, gdzie już przy stole zbierała się spora gromada.


Bywały i tańce bo jeden z wujków grał na akordeonie.
Potem się to zmieniło, różne rodzinne zawirowania zakończyły wyjazdy, trzeba było stworzyć nową tradycję, podobna trochę do tamtej ale już bez rodzinnej peregrynacji.
Normalną oleją losu, kiedy zamieszkałam w Krakowie to ja ładowałam dzieci do pociągu i jechałam do mamy. Potem mama przyjeżdżała do mnie, teraz dzieci przychodzą do mamy. 
Zmieniała się ilość i rodzaj potraw, podstawa w postaci żurku i uszek pozostała niezmienna.
Dość wspomnień, czas wrócić do rzeczywistości, posprzątać  bałagan w kuchni, sparzyć mak i zaplanować co jest jutro do zrobienia.
Jeszcze na zakończenie wspominek, takie kiedyś zimy bywały.

WSZYSTKIM MOIM KOCHANYM CZYTACZOM
życzę pięknych Świąt


niech Wam gwiazdki kolorowe świecą,


aniołki kolędy śpiewają,


słodycze w biodra nie idą, tylko smakują.


Krakowski smok  przyłącza się do życzeń.


Niech Wam dobrze będzie.






niedziela, 20 grudnia 2015

Przedświąteczny spacer we mgle

Rano mgła prawie zasłaniała sąsiedni blok, temperatura 4 stopnie też mało zachęcająca, wypiłam więc spokojnie kawkę, poranne odwiedziny na blogach uskuteczniłam, do poczty zajrzałam, na koniec zeskanowałam wybrane wczoraj zdjęcia.
Tymczasem jakby zaczęło się przejaśniać, nie będę profanować świętej niedzieli sprzątaniem,
ubrałam się i wyszłam.


Na początek wiosna, w betonowej skrzynce na placyku przed blokiem, kwiatuszek.


Pajęczynka wśród gałązek i "samochodowa" ozdoba chaszczy przy drodze.



Tym razem pójdę wałami Rudawy w stronę Błoń.



Przez mostek na drugą stronę, bo droga trochę wygodniejsza.



Wszystko mokre, mgła się skrapla, już włosy mam wilgotne.


Troszkę horrorku, ptaszydła na drzewie, nad ukrytą w krzaczorach ruiną domu. 


W przydomowym ogródku  patykowe dziwo-stwory.



Koniec drogi, widać Błonia we mgle.



Część opanowaną przez biegaczy i rowerzystów przebyłam tramwajem, wysiadłam przed Muzeum Narodowym.


Czy mogłam, jeśli już tam byłam nie pójść na taką wystawę?


Po wyjściu  nikła nadzieja, że może się przetrze, bo słońce dokonuje rozpaczliwych wysiłków żeby przebić mgłę.


Postanawiam jeszcze się kawałek przejść, mijam AGH, a tam ktoś podarował górnikom i hutnikom mikołajowe czapki.
Nie przejaśniło się, zgłodniałam, przesiąkłam wilgocią, wróciłam do domu.
Mgła znów zgęstniała i jest taka jak rano.
Na wystawie nie wolno było robić zdjęć, ale i tak o niej napiszę. Po świętach.

środa, 16 grudnia 2015

"Malarz niepodobny do kogokolwiek innego"

Mikalojus Konstantinas Ciurlionis , po polsku Mikołaj Konstanty Czurlanis, uradzony na Litwie, dzieciństwo spędził w Druskiennikach.
Studiował w Warszawskim Instytucie Muzycznym grę na fortepianie i kompozycję, kontynuował w Lipsku, by po ukończeniu zainteresować się malarstwem i studiować na warszawskiej ASP.
"Malarz i kompozytor - jest uznawany za czołowego przedstawiciela środkowoeuropejskiego symbolizmu. Bywa wymieniany wśród prekursorów sztuki abstrakcyjnej, jego obrazy uchodzą nawet za zapowiedź surrealizmu."



Tytuł i powyższy fragment zaczerpnęłam z publikacji towarzyszącej wystawie.
Dziwny jest ten świat, w który zanurzamy się po przekroczeniu progu wystawy. w pierwszej chwili wydaje się że patrzy na nas zielona toń wody, nierealne, zamglone, oniryczne obrazy i towarzysząca im muzyka. Komentarzem są fragmenty listów do brata artysty, przyszłej żony, przyjaciół.




Malarza fascynowały związki dźwięków i kolorów. Odwołuje się do kompozytorskich doświadczeń nadając swoim obrazom "muzyczne" tytuły: "Sonata węża", "Sonata piramid"


Malował też litewskie pejzaże, kapliczki, cmentarze.




Przenosił na płótno legendy i baśnie litewskie, o królach, księżniczkach i baśniowych stworach.



Ogromnie żałuję, że zdjęcia nie oddają całej urody tych obrazów.
Można też było obejrzeć szkicowniki artysty i grafikę.
Niestety tylko taką udało mi się zdobyć, bo te wyeksponowane były malutkie i zdjęcia nie wyszły.
Artysta był też niezłym fotografem, wędrując po kraju uwiecznił wiele scen z życia mieszkańców, przyjaciół i znajomych.
Chyba pójdę jeszcze raz, wystawy nie da się ogarnąć za jednym razem.