środa, 29 czerwca 2016

Pachnie....

Bywa, że niewielki impuls wywoła falę wspomnień, tak było wczoraj, kiedy wracałam do domu. Na osiedlu jest kilka lip, teraz w pełnym rozkwicie. Ich zapach przywołał wspomnienia wakacji u Mamy, kiedy to wieczorem wędrowało się lipową aleją do mieszkania po dniu spędzonym w ogrodzie lub na basenie.


Pomyślałam sobie, że moim wspomnieniom w ciagu całego zycia towarzyszą zapachy. Związane z dzieciństwem, młodością, chwilami letniej beztroski.
Zawsze specyficzny zapach portu  przywoła wakacje w Jastarni, gdzie codziennym rytuałem były spacery do portu rybakiego.

Bywałam jeszcze później nad morzem, ale ten pobyt szczególnie utkwił mi w pamięci.
Lubię zapach skoszonej trawy i kwitnącego jaśminu, wtedy przypominam sobie piosenkę do słów Gałczyńskiego: 
"Ja jestem noc czerwcowa, 
królowa jaśminowa,
zapatrzcie się w moje ręce,
wsłuchjcie się wspiewny chód"


Zapach nagrzanych słońcem malin zrywanych w południe to wiersz Leśmiana i ten smak, lekko kwaśny, to też dom i wakacje, moje i moich dzieci.


Do dzisiaj maliny to kwintesencja lata i jeszcze zapach rozgrzanych i drgajacych w upale torów kolejowych, mokrych desek w szatni na basenie i chlorowanej wody. 
Lubię też charakterystyczną woń drewnianych kościółków, której nie da się pomylić z żadną inną, tak jak zapachu zniczy i chryzantem na 1 listpopada.
Mogłabym tak w nieskończoność o podłodze pachnącej pastą przed świętami, o suszonych grzybach, pierwszych perfumach, maciejce i groszku pachnącym, lasu i ....


https://www.youtube.com/watch?v=9TJiTSFWJqs

Myślę że to wystarczy, pachną lipy i tak mi się napisało.



sobota, 25 czerwca 2016

Jak meczu nie oglądałam

Upał dokucza już kolejny dzień, po każdym wyjściu z domu muszę się regenerować, zimna herbatka z żurawiny znika w zawrotnym tempie, a mnie się wydaje, że siedzenie w domu to marnowanie dnia.
Kiedyś bez trudu znosiłam upały, potrafiłam się smażyć na słoneczku i chyba pamięć tych czasów wygnała mnie jednak z domu. Pomyliłam godziny i wydawało mi się, że mecz jest o 17-tej, wyszłam z domu o 14. 40 i wtedy do mnie dotarło, ale wracać nie miałam zamiaru.
Cel wyjścia: Jarmark Świętojański na bulwarach wiślanych. Lekki wiaterek, klimtyzowany tramwaj, pyszne lody na Zwierzynieckiej, pod Wawel blisko, da się wytrzymać, chociaż temperatura 38 stopni. Po drodze zajrzałam do knajpianego ogródka, wynik 0:0, można iść spokojnie dalej.
Na bulwarach robi się gorzej, słońce przypieka głowę, do uszu już wdziera się natrętny głos prowadzącego imprezę (na śmierć o tym zapomniałam), liczyłam na mniejsze tłumy ze względu na mecz, ale "stonka" jest wszechobecna.


Dla ochłody kurtyna wodna, w tle widać jak jest sucho.


W cieniu drzew dziewczyny wiją wianki na wieczór,


te już miały gotowe i chętnie pozowały.


Tegoroczny Jarmark poświęcony był czasom królowej Bony. Ten orszak wyruszył ciut za wcześnie i nie mogłam go dogonić od frontu. Potem zniknęłi i wcale się nie dziwię, musiało im być zbyt gorąco w tych strojach.


(Właśnie strzeliliśmy bramkę, prowadzący na chwilę przestał pleść androny i podał komunikat)


W tych karafkach coś było, ale nie dla gawiedzi.


Jednak jakieś osoby z dworu królowej się zaplątały między straganami.






Kawałek chlebka ze słonecznikiem sobie kupiłam i
wreszcie


natrafiłam na coś dla mnie. Koperty, kartki i zakładki z czerpanego papieru, oczywiście kupiłam sobie, bo nawet ceny miały w miarę.


Wróciłam Bernardyńską, Grodzką, Stolarską, zaglądając po drodze do kawiarni i sprawdzając wynik meczu.


Na zewnątrz nikt nie siedział bo nie było telewizora,


rower omdlał od upału, ja już też czułam, że mózg mi się gotuje, nogi bolą, jeszcze tylko Mały Rynek, Rynek, Plac Szczepański (wszędzie zamontowane sceny na wieczorne koncerty) i już wsiadam do tramwaju. Zajęłam się lekturą, ale jak dojechałam, zastanowiła mnie dziwna cisza na osiedlu. Sprawdziłam godzinę, mecz powinien się skończyć. Przegraliśmy?
Popędziłam do domu, włączyłam komputer, a tam dogrywka się kończy, więc w te pędy do telewizora i w ten sposób obejrzałam końcówkę i karne. O ile nerwów mniej. 


Potem sprawdziłam jak się miewa moje balkonowe gumno, czy nie potrzebuje pić, pokroiłam kilogram orzechów na nalewkę, pranie zrobiłam i doszłam do wniosku, że upał mi nie zaszkodził.

środa, 22 czerwca 2016

Poranne smutki i historia pewnej płyty

Jak to jest, że rozmaite chandry i zły humor przytrafiają mi się rano?
Na przykład dzisiaj: o piątej rano obudziłam się nawet wyspana, wyjrzałam na balkon, a tam poranny, rzeźki chłodek, na niebie różowe obłoczki i pierwsza myśl, ubrać się i pójśc na spacer. Zanim dotarłam do przedpokoju, potykając się o zaspanego kota, ochota mi przeszła. Perspektywa ubierania się, wydostania z blokowiska, myśl że przecież byłam nad Rudawą tysiące razy, zagoniła mnie z powrotem do łóżka. A jak już wstałam humor był do niczego, że czas marnuję, że będzie upał, że zostawiłam sobie robotę na dzisiaj, że jestem leń i się starzeję, nikt mnie nie lubi itd, itp.....
Na pociechę zajrzałam do Kurnika i coś sobie przypomniałam. Kiedy Mika pisała o dźwiękowych pocztówkach, pokopałam w szufladzie, znalazłam kilka i coś jeszcze.
Niedużą płytę w żółtej okładce, która ma swoją historię, doskonale pasującą do mojego nastroju.
Po maturze, kiedy to czekałam na wyniki egzaminów wstępnych na studia, namówiłi mnie na wyjazd do Czaplinka w charakterze wychowawczyni na kolonii. Pojechałam, wizja zarobienia paru groszy, brak zielonego pojęcia (mimo kursu) jak sobie poradzę, ułatwił podjęcie decyzji. Pojechałam, moje umiejętności pedagogiczne pominę milczeniem, sama nigdy na kolonie nie jeździłam, nie znałam kolonijnych zwyczajów. Jakoś dałam radę, starsze pokolenie pomogło. Okolica była cudna, ośrodek nad jeziorem, nawet pogoda sprzyjała.
Rozgadałam się, a miało być o płycie. Byłam prawie zakochana, w Tarnowie został chłopak, który obiecał, że mnie odwiedzi. Słowa dotrzymał, przyjechał stopem z kumplem. Kierownik kolonii pozwolił im przenocować w namiocie gospodarczym. Była wtedy moda na piosenki Marino Mariniego i nasz kierownik miał prawdziwego hopla na ich punkcie.


Puszczał płytę na okragło przez głośnik, a codziennie rano pobudką była 
"Irena".


https://www.youtube.com/results?search_query=marino+marini+irena


Pod koniec turnusu juz wszyscy szczerze nienawidzili tej piosenki, ale nam się kojarzyła raczej pozytywnie. Były wieczorne spotania, kiedy już podopieczni poszli spać, pływanie kajakiem i takie tam....czułości. Chłopcy po dwóch dniach wyjechali, potem turnus się skończył, dla mnie boleśnie, bo użądliła mnie osa w skroń i całą noc stałam w pociagu przyciskając rozpaloną głowę do chłodnej szyby wagonu (jestem uczulona).
Potem się na studia nie dostałam, chłopak wyjechał na praktyki, ale wcześniej kupił płytę Marino Mariniego z ową Ireną. Słuchaliśmy razem, wspominajac wakacje, potem były nastepne i znów Czaplinek, tym razem prywatnie. Po wakacjach już oboje w Krakowie, studia i zaczęło się psuć. Wtedy okazało się, że powiedziane żartem coś, stało się prawdziwe. Otóz umówiliśmy się, że jeśli komuś "przejdzie" poprosi, lub podaruje płytę. Jak widać jemu przeszło wcześniej, bo płyta do dzisiaj jest u mnie.
W pewien listopadowy wieczór przyniósł ją, a ja już wiedziałam że to koniec, bo wszystkie symptomy na to wskazywały. Zaraz ją podpisałam.
Jedyna pociecha, bo jak spotkaliśmy się po latach, powiedział mi, że żałuje, że się ze mną nie ożenił. Ponieważ mieszkaliśmy na tym samym osiedlu, spotykalismy się czasem, ja już wiedziałam: na pewno NIE żałuję, że nie zostałam jego żoną. Ale mu tego nie powiedziałam.
Dość już wspominków, kiedy to piszę humor mam już o niebo lepszy, bo załatwiłam co miałam załatwić, upał wprawdzie jest nadal, ale...
Zadzwoniła Barbara i zaproponawała spotkanie z jeszcze jedną Basią i zaraz mi się nastrój poprawił bo
Barbary są dobre na wszystko.

ps przy tej piosence nastolatki łkały rzewnie...


https://www.youtube.com/watch?v=7ycx1JTaUBQ

niedziela, 19 czerwca 2016

Bez tytułu

Miałam zacząć romantycznie, fragmentem wiersza Gałczyńskiego o nocy czerwcowej, ale przecież w nocy to ja siedzę w domu albo śpię, więc o jej urokach nie mam co pisać.
Nie mam pomysłu, napiszę więc o tym, o czym nie napiszę. Nie napiszę o żadnej wystawie, bo nie byłam, zbliża się pierwszy dzień lata, miałam jakieś wspomnienia, zapomniałam poszukać starych zdjęć, żadnej ciekawej ulicznej imprezy nie było.
Będzie więc o tym co już było i nie wiem czy to dobrze, tak pisać ciągle to samo.
Zapowiadali popołudniowe burze i deszcze, nie zaplanowałam dalszego wypadu, zrobiłam rano zakupy, przejrzałam prasę i znalazłam notatkę o jubileuszu Domu Norymberskiego, miała być otwarta jakaś wystawa. Trzeba było się ruszyć. Wyciągnęłam spod śpiącego kota torebkę, (ostatnio upodobał sobie takie mało wygodne spanie), zapakowałam aparat, wygrzebałam ostatnie znicze i najpierw pojechałam na cmentarz. Tymczasem pogoda jak marzenie, nie za gorąco, wiatr nie za duży, na niebie malownicze obłoki, przeszłam kawałek drogi na piechotę. Na cmentarzu cicho, tylko wiatr nałamał gałązek i powywracał kwiaty. Zrobiłam porządek, a jak wracałam upolowałam wiewiórkę.


Nie są oswojone jak te w parkach, bacznie mnie obserwowała, zajęta równocześnie swoimi sprawami, była tak ruchliwa, że udało się tylko to jedno zdjęcie.


Nad głową pachniał jaśmin w pełnym rozkwicie.
Pomyślałam, że jednak pojadę na Kazimierz i zobaczę co tak reklamują w Domu Norymberskim.


Jak zwykle para w gwizdek. Udekorowany narożnik kamienicy i wydzielony kawałek jezdni, stoliki, piwo, muzyczka i grupka ludzi czekająca na koncert. Nie bardzo miałam ochotę, o wystawie żadnej informacji (może źle patrzyłam) i jak to u mnie bywa, obraziłam się i poszłam.



Ulica Krakowska w popołudniowym słońcu,


fragmenty zabudowań przyległych do kościoła św Katarzyny.


Przy ulicy Dietla stare z nowym.


Kiedyś były tu zabudowania klasztorne, teraz powstało nowoczesne osiedle, a część klasztoru przerobiono na wściekle drogie apartamentowce.


Widziałam to miejsce w trakcie remontu, ale nie mogę znaleźć zdjęć.
Po drodze wypatrzyłam otwartą bramę. Natychmiast skorzystałam z okazji i


opłaciło się. Klatka schodowa z ładnymi oknami,


taaakie podwórko z balkonami i jeszcze jedną bramą.


Ciekawskie kocisko stanęło mi na drodze, ale przepuściło dalej.


Dalszy ciąg kamienicy i znów brama, ale tym razem zamknięta.



Jeszcze widok na wejście, kotek wchodził do jakiegoś mieszkania (drzwi były otwarte)


stare kafelki i 


ładne drzwi.


Trochę dalej "Chłopskie Jadło", popatrzyłam na zegarek, dochodziła 17-ta, poczułam nogi i pustkę w żołądku, poszłam dalej. Zjadłam po drodze pyszne lody i obok Wawelu, Plantami dotarłam pod Filharmonię. Koniec wyprawy, czas wracać.






czwartek, 16 czerwca 2016

Było tak...

Wtorek wieczorem - telefon, mamo ratuj!
Mamy wolny bilet na koncert, może byś poszła.  Jak się dowiedziałam, że w Tauron Arenie  nie namyślałam się. Skrzywienie blogowe się odezwało, pokażę halę widowiskową na wielką skalę, przy okazji posłucham Zaz.
Wieczór się zaczął pechowo bo zaczęło padać i buty nieodpowiednie ubrałam.


Od przystanku tramwajowego trzeba przejść kawałek. Tak się prezentuje Arena z daleka.


Przed wejściem już spory tłumek, stajemy w kolejce, okazuje się, że trzeba pokazać i otworzyć torebki. Obmacują moją i bęc! Nie wolno wejść z aparatem, trzeba zostawić w depozycie i jeszcze dwie dychy zapłacić! O mało się nie popłakałam ze złości i żalu. Cóż było robić, zostawiłam. (Gdybym wcześniej przeczytała regulamin, może by się udało bo nie mam wymiennej optyki.)
Wreszcie weszłam, usiedliśmy i kiedy już przestałam zgrzytać ze złości zębami koncert się zaczął.
Niewielka, pełna charyzmy, dynamiczna z pięknym głosem Zaz porwała publiczność.
Początek był dla mnie dość trudny, bo nie lubię mocnego nagłośnienia i jaskrawych świateł, ale jak już moja przepona, oczy i uszy przyzwyczaiły się do silnych wrażeń, mogłam słuchać.


Wnętrze robi wrażenie, jest ogromne.




Zdjęcia robione komórką. Tylko takie mogę pokazać, szkoda.

https://www.youtube.com/watch?v=5ZDsCJ4rGD4

Warto było, mimo, że szumi mi jeszcze w głowie.

https://www.youtube.com/watch?v=ja3oDIYNPkU




niedziela, 12 czerwca 2016

Dla każdego coś...

Miało być mądrze i błyskotliwie o wystawie dzieł Maxa Ernsta "Sny ornitologa", ale nie wolno było robić zdjęć, pozostało mi tylko powiedzieć, że bardzo mi się podobała zwłaszcza piękne, oszczędne w formie grafiki. Znalazłam w internecie tylko te.

Plakat wystawy,


jedna z grafik ludzi z ptasimi głowami, artysta uważał ptaki za swoje alter ego.



Piękne przedstawienie "Kotów" w wykonaniu krakowskiej młodzieży też mi się podobało, ale zdjęcia trudno było robić ze względu na odległość i oświetlenie. Ponieważ jednak jednym z aktorów był mój Wnuk, to się pochwalę.



Dzisiaj poszłam na spacer i znalazłam maki, co na pewno ucieszy ich wielbicieli.




Przejazd kolejowy, nowy, ale pociąg nie jechał.
Do wyboru, do koloru polne kwiatki.







Na tym kwitnącym osobliwie drzewie z upodobaniem pasły się pszczółki. 


Strażnicy drzwi,


przypomnienie, że czas niedługo na zalanie orzechówki.


Malownicza i pomalowana stara altanka, obok


makowej łąki.
Jeśli ktoś czegoś dla siebie nie znalazł, trudno, więcej nie mam.