Satysfakcją i rozczarowaniem zaczęła się niedziela. Spać nie mogłam, od piątej rano próbowałam ponownie zasnąć, bez skutku. Wkurzyłam się, wstałam, ubrałam, wzięłam aparat i poszłam oglądać wschód słońca. Nie naoglądałam się dużo, bo niebo zachmurzone i wszędzie jednolita szarość.
Skoro już wyszłam z domu to spacer wydał mi się lepszy, niż siedzenie w domu.
Pusto, jeszcze świecą się latarnie, już jest prawie jasno.
Moja ulubiona trasa zmienia się bardzo. Na nasypie kolejowym ciężarówki,
Przy poszerzanej drodze resztki drzew,
rozjeżdżona droga. Dobrze że zamarznięta bo nie dało by się przejść.
O mało nie przegapiłam skrętu, bo wszystkie znaki orientacyjne wycięto, a kiedyś zarośnięta trawą droga wygląda tak.
Wywiany wiatrem smog nie zasłania horyzontu, ale nadal szaro.
Wszędzie zamarznięte błocko i kałuże,
ślady "miłośników porządku" ale tylko na własnym terenie.
Tutaj też zmiany, przebudowa wiaduktu,
niszczejący coraz bardziej budynek przy dawnym przystanku.
Już jestem w Mydlnikach i wracam do domu.
Moje ulubione wierzby. Wybrałam bardziej cywilizowaną trasę powrotu, nie wiedziałam czy da się przejść inną ścieżką. Wszędzie szaro i buro, nie widać żadnych zielonych oznak wiosny, tylko ptaki bardziej ożywione. Wypatrzyłam sójkę, ale nie zdążyłam zrobić zdjęcia, tylko dzięcioł się nawinął, niestety z daleka i kiepsko wyszedł.
Miałam satysfakcję, że się zmobilizowałam i przeszłam kawałek, rozczarowaniem był dystans. Myślałam, że jest dalej, a to tylko 8 kilometrów. Nogi zmęczone gimnastyką na zamarzniętych koleinach mówiły na ostatnich metrach, że mają dość.
Muszę jeszcze sprawdzić inne trasy, pewnie też się okaże, że jest mniej kilometrów niż myślałam.