sobota, 31 maja 2014

Ludwinów

Miałam ten spacer zaplanowany już dawno i dzisiaj, mając w perspektywie mycie okna albo wędrówkę po mieście wybrałam to drugie. Wyjście gdzieś dalej w plener było ryzykowne, bo pogoda niepewna.
Jeszcze u progu lat 60 ubiegłego stulecia dzielnica była oazą spokoju, z niewielkim ruchem i mikrospołecznością mieszkańców osiadłych tu od pokoleń.
Trzy wioski: Zakrzówek, Ludwinów i Dębniki zostały włączone do Krakowa w latach 1909 - 1911. W Ludwinowie osiedlali się robotnicy i drobni rzemieślnicy. Mieszkali sobie spokojnie, wśród cichych uliczek, ogrodów, bez miejskiego zgiełku. Niestety ostatnie półwiecze brutalnie zburzyło tę sielankę. Poznikały nie tylko domy, ale całe ulice. Zostały nieliczne zakątki, gdzie trwa dawny genius loci, ale to już bardzo mało.
Wędrówkę zaczęłam od hotelu Forum, kiedyś modna awangarda i szyk, dzisiaj wieszak na reklamy.
Tak wygląda od strony Wisły



Za hotelem, naprzeciwko Skałki jest ujście Wilgi zamienionej na kanał spławny w czasie okupacji. To tutaj zachowała się najstarsza część Ludwinowa. Niestety w fatalnym stanie.



 Te drewniane domki przetrwały i są zamieszkane. Reszta chyba już nie do uratowania, a szkoda.



Niestety, tego czego szukałam, nie znalazłam. Po przebyciu ruchliwej ulicy i pochodzącego z lat 67 - 72 brzydkiego blokowiska dotarłam do ul Twardowskiego, już należącej do Zakrzówka. Miała tu być zachowana tzw latarnia umarłych, przydrożna kapliczka. Natrafiłam jednak na teren budowy i płot.


Musiałam się zadowolić piękną, ale mocno zaniedbaną kamieniczką z 1894 r.


Niedaleko znajduje się dwór z 1616 r. należący kiedyś do wikariuszy kapitulnych. Niestety przysłonięty drzewami, za żywopłotem i bramą jest mało widoczny.


Z przykrością stwierdziłam, że wydany w 2008 "Spacerownik" po mało znanych dzielnicach Krakowa okazał się już nieaktualny. W kilku miejscach rozbuchane budownictwo osiedlowe utrudniało wędrówkę, zmęczył mnie hałas, obraziłam się i wróciłam do domu.





poniedziałek, 26 maja 2014

Mama

Postawię tu pomnik (nie)zwykłej Kobiecie i Matce.
Nie mogłam pojechać na Jej grób, więc napiszę wspomnienie.
Najmłodsza z czterech sióstr, nie miała łatwego życia. Zdolna i ambitna, nie miała możliwości rozwinięcia skrzydeł. Trzeba było po szkole średniej iść do pracy, bo w domu się nie przelewało. Potem wybuchła wojna, w obozie zginął jej chłopak, pierwsza wielka miłość.

Tutaj z nim, przed wojną.
Pod koniec wojny poznała mojego ojca, przy kopaniu rowów przeciwczołgowych. Mówiła, że spodobały jej się jego niebieskie oczy. Podejrzewam, że nie było to bardzo szczęśliwe małżeństwo. Dopiero po latach, kiedy już byłam dorosła, czasem coś się jej wymknęło. Bo nie skarżyła się nigdy. 

Była wspaniałą Matką. Zawsze mogłam na Niej polegać, po śmierci ojca, nie wyszła drugi raz za mąż, chociaż kandydat był. Zrobiła to ze względu na mnie, chociaż gdyby się uparła, nie miałabym nic przeciwko.
Zawsze czułam się kochana i akceptowana, chociaż potrafiła też powiedzieć co myśli, jeśli zrobiłam coś głupiego. To Ona nauczyła nie, że trzeba ponosić konsekwencje swoich zachowań, że często w życiu trzeba płacić za chwile słabości, czy nierozwagi. Opiekowała się Babcią do końca jej dni, chociaż bardzo jej było ciężko, bo ja już mieszkałam w Krakowie, dzieci były małe, pracowałam. Kochała zwierzaki i ogród, zawsze w czasie wakacji robiła dla wnuczek przetwory.



To był Maciek, jeden z psów jakie przewinęły się przez mój dom. Tak mijały lata, wracałam zawsze do Niej, jak dziecko. Nawet jak sama byłam już matką, zabierałam dzieci i jechałam tam.  Moje dzieci wspominają z czułością te pobyty.
Dzięki niej mam też sporo zdjęć z dzieciństwa. Robiła ładne zdjęcia, pracowała w zakładzie fotograficznym.
Pracowała nieustannie, nigdy nie siedziała długo bezczynnie, chyba że czytała książkę. Potrafiła pięknie haftować, jak byłam mała robiła zabawki na choinkę. Zawsze na pierwszym miejscu była rodzina, o sobie nie myślała i potrafiła jak nikt zrezygnować ze swoich pragnień. Ciekawa świata, towarzyska, z biegiem lat coraz bardziej samotna. Straciła słuch, nie bardzo chciała nosić aparat, pogrążała się w swoim świecie. Walczyła z bólem biodra, ale do ostatnich chwil  w ruchu, bo przecież pies musi być nakarmiony.
Gasła na moich oczach, patrzyłam bezsilnie jak traci wolę życia.
Byłam już babcią, ale póki żyła, czułam się dzieckiem. Zawsze był ktoś kto kochał mnie bezwarunkowo. Jeszcze teraz jeśli mi się coś uda, myślę, że byłaby zadowolona. I brak mi tego: "zapytam Mamy".
Ten czerwony mak to dla Niej. Takie rosły w ogródku.


sobota, 24 maja 2014

Wydanie specjalne

z dedykacją dla Winniczka.
Wizyta w Ogrodzie Botanicznym bez Winniczka to połowa przyjemności, ale wystawa trwa tylko do jutra.
Jak zwykle szumne zapowiedzi nie odpowiadają rzeczywistości, ale kilka ładnych okazów roślin mięsożernych było.
Niestety, nie umiem robić takich pięknych zdjęć jak Winniczek więc proszę o wyrozumiałość, no i nazw oczywiście nie zapamiętałam, a karteczki na zdjęciach brzydko wyglądają.



Nie bardzo widać na zdjęciu, ale były tam muszki.


W tej kuli rosło coś ślicznego i delikatnego,ale zdjęcie samych kwiatków wyszło nieostre.





A tu już dodatek ekstra poza wystawą, spotkałam stadko kaczuszek i całą masę cudnej urody irysów, moich ulubionych kwiatów.



Dla Ciebie Winniczku na specjalną okazję.



czwartek, 22 maja 2014

"Władcy snów"

Zamiast w plener, dałam się wyciągnąć na wystawę symbolizmu na ziemiach czeskich. 1880 - 1914
Nie będę tu pisała uczonych recenzji, bo to można znaleźć na stronie muzeum (www.mck.krakow.pl).
Lubię ten okres w literaturze i sztuce, rzeźby i obrazy oniryczne, nastrojowe, baśniowe.
Popełniłam wykroczenie i ukradkiem zrobiłam parę zdjęć. Udało się to tylko w jednej sali, gdzie królował Wodnik w różnej postaci.
Rzeźba


Obrazek jak z bajki dla dzieci


Smutny, stary i zmęczony


Zimowy, zaklęty w lodzie, widocznie nie zdążył się ukryć na dnie


Obrazy, grafiki, ilustracje książek, pełne symbolicznych postaci, zjaw z baśni i snów, nastrój senny i tajemniczy, zupełnie inny świat.
"Ci, co śnią za dnia, wiedzą o wielu rzeczach niedostępnych dla tych, co śnią tylko nocą."
(Edgar Allan Poe)
I współczesny dysonans, księga pamiątkowa, tablica na ścianie, jak na drobne ogłoszenia.


 Tymczasem po wyjściu, kakofonia dźwięków na Rynku. Coroczny Festiwal  Nauki, namioty poszczególnych uczelni, namiot komitetu wyborczego. Po ciszy muzeum robi to wszystko wrażenie pandemonium.
Uciekam na Planty, ludzi jakby więcej niż zwykle, rozgadani, roześmiani, ciepło, słonecznie. A kawki już się nie boją i wiedzą gdzie szukać smakołyków.






sobota, 17 maja 2014

Przestało padać!

Koło piętnastej deszcz już przestał padać, w domu zimno i ciągle pachnie spalenizną, poszłam na spacer.
Tym razem fala na Wiśle nie była tak wielka jak w 2010 roku, ale zdjęcia zrobiłam w tym samym miejscu. Dla Rudawy nawet aparatu nie wyciągnęłam, rzeka zmieniła tylko kolor.
Wisła zalała bulwary. Tak to wyglądało z Mostu Dębnickiego w stronę wodociągów.


Ta barka cumuje po drugiej stronie, od strony Wawelu. Zwykle wchodzi się do niej z brzegu.



Gdyby był upał można by siedzieć na ławce i moczyć nogi. Tylko woda brudna.


Ławeczka i następny kosz podtopione. Ludzi i turystów dużo, zaraz przypłynęły łabędzie.



Wcale się nie bały, podchodziły blisko, widziałam jak syczały na małego pieska, który szczekał i rwał się ze smyczy. Potem tylko cichutko skomlił.


Nawet chmury się trochę przetarły i błysnęło anemiczne słońce. Mokra zieleń na plantach nabrała intensywniejszego koloru, trochę mi żal było wracać.
Teraz znów siąpi.

czwartek, 15 maja 2014

Miało być inaczej...

Czekałam na Juwenalia, chciałam zrobić kilka zdjęć kolorowym przebierańcom, tymczasem chyba się to nie uda. Pogoda nie dopisała, leje od południa i zimno. Może jeszcze jutro coś się zmieni.
Tymczasem w taki wieczór tylko można powspominać. Zawsze się na Juwenalia czekało, można było się nieźle zabawić i zgorszyć co poniektórych bogobojnych mieszczan.
Miałam paczkę znajomych, którzy jak ja, lubili się przebierać. Przyjaciółka miała dojścia w tarnowskim teatrze, w Krakowie też była wypożyczalnia strojów z teatralnego demobilu, można było za parę groszy coś wybrać. Potem rajd po klubach i zabawa do białego rana. Kilka godzin snu i dalej. Wieczorem, szło się na dworzec kolejowy na piwo, jeździło za darmo tramwajami, zaglądało do kawiarni "Antyczna" i przysiadało do stałych bywalców. Miałam kolegę, który genialnie prawił komplementy starszym paniom. Narobiło się szumu i znikało. Ostatniego dnia był korowód, pamiętam jak towarzystwo jechało na ciężarówkach, któregoś roku na dachu szoferki klęczał chłopak przebrany za egipskiego kapłana (nawet głowę ogolił). Było to chyba po drugim roku, jak wyszłam z domu w piątek, wróciłam w niedzielę. Już mnie gospodyni chciała szukać.
Mam wrażenie, że więcej wtedy było spontanicznej zabawy, mniej pijaństwa i więcej fantazji. Może się mylę, ale w mieście już nie ma tej atmosfery. Znalazłam tylko jedno zdjęcie z tamtych czasów.


Kwiecień i maj to także okres rajdów. Chodziło się czasem nawet na dwa, najfajniejsze były międzyuczelniane. Przystojni chłopcy na nie chodzili. Byłam wtedy bez "przydziału", J. puścił mnie kantem po pierwszym roku, dla dziewczyny, która miała tak samo na imię. Kumple się z niego śmiali, że przynajmniej nie musi się bać pomyłki. Byliśmy wtedy na wspólnym rajdzie, z noclegiem na Skrzycznem. Miałam satysfakcję: musiał nieść dwa plecaki, wieczorem przy naszym stole było najweselej, a jego dziewczyna siedziała naburmuszona  i zabrała go wcześniej z wieczornej posiadówki w schronisku.


Nie pamiętam gdzie to było, ale to paczka z mojego roku.


A to ja w Krynicy.
Nie zawsze nocowało się w schroniskach, czasem u gospodarza, pamiętam jak nas ugościli kiedyś w pięknej bielonej izbie, z drewnianymi łóżkami i pod pierzyną. Pół nocy nie spałam, tak mi było gorąco. Po zakończonym rajdzie wracało się zatłoczonym pociągiem i już trzeba było myśleć o zbliżającej się sesji.
Ale jeszcze wcześniej o Juwenaliach.
Ps. Może się to wydać dziwne, ale przez te dwa lata (drugi i trzeci rok) kiedy byłam "wolnym strzelcem" bawiłam się najlepiej. A może dlatego, że najczęściej podobałam się tym, którzy mnie się nie podobali i to ja mogłam rozdawać karty. A potem wpadłam we własne sidła, ale o tym już nie będę pisać.




sobota, 10 maja 2014

Wspomnienia z Czaplinka. Wpis na życzenie...

Pierwsze spotkanie z Czaplinkiem.
Po maturze i nieudanym starcie na studia, chciałam trochę podreperować finanse. Zaproponowano mi wyjazd na kolonie w roli opiekunki. Pojechałam. Ośrodek kolonijny należał do Tarnowskich Azotów i był położony na jeziorem Czaplino. Obejmował zabudowania, ogrodzony kawałek jeziora i lasku. Dla dzieciaków wygodnie i bezpiecznie. Do miasteczka było niedaleko, można było iść na piechotę.


Kadra była różna, my młodzi urywaliśmy się czasem w czasie ciszy po obiedzie i  po kolacji, jak dzieci poszły spać. Zostawały starsze panie, a my do miasteczka na piwo w knajpce. "Matkował" nam kierownik, rozrywkowy człowiek, ale zawsze pilnujący granic. Niedaleko, za ogrodzeniem, można było wypożyczyć kajak, pływało się w dzień i nocą.


Robiliśmy wycieczki do Drawska, Wałcza i Szczecinka, kolonia dysponowała małym busikiem, można było zabrać dzieciaki. 
Chodziłam wtedy z J. chłopakiem z naszej paczki, to była pierwsza wielka miłość. Obiecał, że mnie odwiedzi i przyjechał z kumplem. Kierownictwo pozwoliło im przenocować w namiocie gospodarczym, towarzyszyli nam przy opiece nad dziećmi, wieczorem poszliśmy popływać. Byli dwa dni i pojechali dalej, ale obiecaliśmy sobie, że przyjedziemy jeszcze raz, już bez zobowiązań.
Spotkanie drugie.
Po trudnym roku, dostałam się na studia, odłożyłam trochę pieniędzy i postanowiliśmy zrealizować nasz pomysł. W tajemnicy przed mamą wykupiłam książeczkę auto-stopu, namówiłam przyjaciółkę i mieliśmy wyruszyć. Niewiele brakowało, a nic by z tego nie wyszło, bo mama się dowiedziała. No ale jakoś ją przekonałam i ruszyliśmy w drogę. Przez Śląsk, Oborniki, Piłę, Wałcz, na ciężarówkach, samochodami dostawczymi  i czym popadło, jechaliśmy dwa dni. Nie mieliśmy nic zarezerwowane, ale znajoma kolonia była w tym samym miejscu. Załatwiliśmy jeden nocleg, my zostałyśmy nad jeziorem, J. poszedł do miasteczka. Niedaleko rynku, w małej  uliczce, wynajął nam mały pokój. Przenieśliśmy się tam, a ponieważ nie było w nim mebli, pożyczono nam z kolonii materace. Śpiwory mieliśmy swoje. J. miał smykałkę do różnych prac, naprawił znalezioną na podwórku półkę, mieliśmy stolik. Ubikacja i umywalka na korytarzu, kąpaliśmy się w jeziorze. Tak spędziliśmy tydzień, zwiedzając okolice, pływając po jeziorach. 
Pewnej sobotniej nocy nie mogliśmy zasnąć, bo w sąsiedniej  kamienicy była zabawa. W pewnym momencie podeszłam do okna i....zdębiałam. Po przeciwległej stronie był plot, a pod płotem, szereg panów, uczestników zabawy, robiło miejsce na następne piwa.
Pod koniec tygodnia przyjechał jeszcze jeden kolega i pojechaliśmy dalej, nad morze.
Było pięknie, byliśmy młodzi, zakochani i dotrzymaliśmy danej sobie obietnicy że....jeszcze nie teraz.
Nie pamiętam dokładnie miasteczka, pamiętam pobyt, no i dawno to było.




środa, 7 maja 2014

Ryszard Horowitz

Fotografik, urodzony w Krakowie, pracujący w Stanach.
Dokładne dane i przebieg kariery artystycznej można znaleźć w internecie, nie będę powielać.
Otwarto jego wystawę, więc poszłam, bo lubię dobre zdjęcia i pomysły, co dzięki technice można z nimi zrobić.
Nie zawiodłam się. To już nie jest tylko fotografia, ale także wizje artysty. To, co ten człowiek potrafi wykreować za pomocą współczesnych technik, robi wrażenie.
Najbardziej urzekły mnie dwa portrety: Niemena i Kosińskiego.


Ta twarz będąca dziwnością tego świata, smutne oczy, a wszystko otulone w dłonie jest kwintesencją jego utworów.
Nie udało mi się ściągnąć drugiego portretu. Twarz pisarza wyłania się z czarnych piór, uśmiecha-nie uś- miecha i patrzy z czarno-białej fotografii niesamowitym zielonym okiem. Tak kontrowersyjna jak postać i twórczość Kosińskiego.


Czy to nie piękne i optymistyczne? Ptaki (bardzo częsty motyw w jego pracach) wylatują jak rajskie, kolorowe.
I jeszcze jedno. Nie znalazłam w galerii internetowej, dlatego tylko opiszę: Droga, asfaltowa dwupasmówka, wiodąca przez las, nagle podnosi się, odwija i pokazuje druga stronę: płonący kolorami zachód słońca. Tak jakby mówił, nie bójcie się zwykłej drogi, może kryć na swoim końcu coś pięknego. A może ostrzega?

Na zakończenie dedykacja dla Winniczka


Przepraszam za jakość zdjęcia, ale to jedyne, jakie udało mi się zrobić bez odbicia mojej sylwetki.
Minus wystawy był taki, że w szkle odbijały się zdjęcia z przeciwległej ściany.
Zdjęcia można obejrzeć na stronie: ryszardhorowitz.com/analog.html



piątek, 2 maja 2014

Moje (nie)świętowanie...

Miało być inaczej, wyszło jak zwykle. Ci, którzy mieli zostać, wyjechali, inni mieli wyjechać - zostali.
Wczoraj rano - telefon, jedziemy. Myślę sobie, to dobrze pójdę na spacer. Poszłam i musiałam wrócić, bo zaczęło padać. Wieczorem rozmowa i mgliste plany na dzisiaj.
Dzisiaj od rana sprzątam, piekę placek, czekam na telefon. Koło południa, sprawa się wyjaśnia, nigdzie nie jadę .Ponieważ placka należało spróbować, trzeba się ruszyć i spalić trochę kalorii. Pogoda ładna, idę.
Starą drogą, wzdłuż koryta wyschniętej rzeczki, pod zwisającymi gałązkami przekwitającej czeremchy,  wiatr strąca delikatne płateczki. Niebo zasnuwają lekkie chmury.


Idę dalej,  widzę dziuplę, może driada się tam schowała, może jakieś zwierzątko? O święta naiwności! Dziupla ma zawartość pasującą do naszych czasów.


Hej! Winniczek to, czy winniczek?


Schował się od "daszkiem", pewnie będzie padać. Chmurzy się coraz bardziej, cienista ścieżka  robi się trochę ponura, dobrze że rozświetlają ją kwitnące całe połacie "jaskółczego ziela", tak nazywała te roślinkę moja babcia.


Pusto i cicho, ptaki tylko prowadzą ożywione rozmowy, przyspieszam kroku i po chwili widzę znajomy widok. Stare czarownice-wierzby, poubierały zielone szale i świętują kolejną wiosnę.


Dochodzę do ruchliwej drogi, prowadzącej w stronę miasta, wokół mnie podmiejskie Mydlniki, trochę wiejskiej zabudowy, dużo nowych, zadbanych domów, kwitnące bzy w  ogródkach. Są też nowe osiedla, zabudowa ciasna i zanika urok wsi.
Teraz się zastanawiam. Kusi pobliski przystanek autobusowy, wiatr mocniejszy, zrobiło się chłodniej, za mną na horyzoncie zbierają się czarne chmury.  Wędruję dopiero godzinę, na autobus pewnie trzeba długo czekać, decyduję się na dalszą  drogę. Najpierw wzdłuż nowych domów, potem w górę, ulicą wśród pól, bez chodnika, z wąskim poboczem. kwitną już głogi, powietrze pachnie, samochodów mało. Droga zakręca, raz, drugi, czuję nowy, słodki, inny zapach i za ostatnim zakrętem złoci się pole rzepaku. Aż po horyzont, szkoda, ze chmur coraz więcej, wiatr silniejszy, zastanawiam się czy zdążę przed deszczem.


Zanim skręcę w drogę prowadzącą do domu, poluję jeszcze na ślicznego kotka w ogródku działkowym.


Zaczyna kropić, ale między zaroślami nie czuję wiatru. Spadło pięć kropli na krzyż, chmurzyska wiszą nad kopcami i straszą, mimo to zwalniam. Jest tak pięknie, zielono, świeżo, że żal wracać.
Jeszcze 15 minut i jestem w domu. Zjadam obiad, piję kawkę, a za oknem jak na złość wychodzi zza chmur słońce. Ale już włączyłam komputer, postanowiłam napisać, no i nogi mnie bolą (troszkę).
Zanim skończyłam znów się zachmurzyło.
To może na zakończenie trochę "szczęścia"?