Po maturze i nieudanym starcie na studia, chciałam trochę podreperować finanse. Zaproponowano mi wyjazd na kolonie w roli opiekunki. Pojechałam. Ośrodek kolonijny należał do Tarnowskich Azotów i był położony na jeziorem Czaplino. Obejmował zabudowania, ogrodzony kawałek jeziora i lasku. Dla dzieciaków wygodnie i bezpiecznie. Do miasteczka było niedaleko, można było iść na piechotę.
Kadra była różna, my młodzi urywaliśmy się czasem w czasie ciszy po obiedzie i po kolacji, jak dzieci poszły spać. Zostawały starsze panie, a my do miasteczka na piwo w knajpce. "Matkował" nam kierownik, rozrywkowy człowiek, ale zawsze pilnujący granic. Niedaleko, za ogrodzeniem, można było wypożyczyć kajak, pływało się w dzień i nocą.
Robiliśmy wycieczki do Drawska, Wałcza i Szczecinka, kolonia dysponowała małym busikiem, można było zabrać dzieciaki.
Chodziłam wtedy z J. chłopakiem z naszej paczki, to była pierwsza wielka miłość. Obiecał, że mnie odwiedzi i przyjechał z kumplem. Kierownictwo pozwoliło im przenocować w namiocie gospodarczym, towarzyszyli nam przy opiece nad dziećmi, wieczorem poszliśmy popływać. Byli dwa dni i pojechali dalej, ale obiecaliśmy sobie, że przyjedziemy jeszcze raz, już bez zobowiązań.
Spotkanie drugie.
Po trudnym roku, dostałam się na studia, odłożyłam trochę pieniędzy i postanowiliśmy zrealizować nasz pomysł. W tajemnicy przed mamą wykupiłam książeczkę auto-stopu, namówiłam przyjaciółkę i mieliśmy wyruszyć. Niewiele brakowało, a nic by z tego nie wyszło, bo mama się dowiedziała. No ale jakoś ją przekonałam i ruszyliśmy w drogę. Przez Śląsk, Oborniki, Piłę, Wałcz, na ciężarówkach, samochodami dostawczymi i czym popadło, jechaliśmy dwa dni. Nie mieliśmy nic zarezerwowane, ale znajoma kolonia była w tym samym miejscu. Załatwiliśmy jeden nocleg, my zostałyśmy nad jeziorem, J. poszedł do miasteczka. Niedaleko rynku, w małej uliczce, wynajął nam mały pokój. Przenieśliśmy się tam, a ponieważ nie było w nim mebli, pożyczono nam z kolonii materace. Śpiwory mieliśmy swoje. J. miał smykałkę do różnych prac, naprawił znalezioną na podwórku półkę, mieliśmy stolik. Ubikacja i umywalka na korytarzu, kąpaliśmy się w jeziorze. Tak spędziliśmy tydzień, zwiedzając okolice, pływając po jeziorach.
Pewnej sobotniej nocy nie mogliśmy zasnąć, bo w sąsiedniej kamienicy była zabawa. W pewnym momencie podeszłam do okna i....zdębiałam. Po przeciwległej stronie był plot, a pod płotem, szereg panów, uczestników zabawy, robiło miejsce na następne piwa.
Pod koniec tygodnia przyjechał jeszcze jeden kolega i pojechaliśmy dalej, nad morze.
Było pięknie, byliśmy młodzi, zakochani i dotrzymaliśmy danej sobie obietnicy że....jeszcze nie teraz.
Nie pamiętam dokładnie miasteczka, pamiętam pobyt, no i dawno to było.
Mój mąż był zapalonym stopowiczem, wiem to z opowiadan, ale i tak nie jeździłabym, nawet z nim. Jam zasrana królewna, stop fe, namiot fe, zimna woda i niewygody feee - jak tak, to wolę wcale nie wyjeżdżać ;)))
OdpowiedzUsuńPrawie całe wakacje podczas studiów spędzałam pod namiotem. Zdarzało się mycie głowy w górskim potoku.
OdpowiedzUsuńTeraz już wolę wygody.
Z namiotem zaczęłam jeździć z moim teraz Byłym... Miałam 16 lat i nie wiem jak rodzice mogli na to pozwolić!
OdpowiedzUsuńWidocznie jestem wredna matka i swoich dziewczyn bym nie puściła za żadne skarby! A przynajmniej tak mi się wydaje..., na szczęście Starsza takich pomysłów nie ma, a Młodsza jeszcze do szesnastki ma trochę czasu... :-) Wtedy już będę głucha i ślepa, to i nie wszystko do mnie dotrze :-)
A ja puściłam, jak miały 17. Z grupą, nie z chłopakiem. Ale jak było naprawdę, nie wiem. Teraz obydwie lubią wygody.
OdpowiedzUsuń...i tu Czaplinek....zastanawiałam się skąd tę nazwę kojarzę,skąd w mojej pamięci pokręconej ta miejscowość się znajomą wydaje...po przeczytaniu Twoich wspomnień...chyab już wiem...mogłam tam na koloniach jakowyś być uczestniczką maleńką,albo być "pzelotem" z jaką "zieloną szkołą" za czasów wykonywania innego zawodu niż ten obecny...kurczę,nie ma kogo zapytać....ale pogmeram jeszcze w tej łepetynie swojej....:)....na swój pierwszy samodzielny wyjazd ...musiałam -niestety albo stety-uzbierać 18 kształtne i pełnoletnie,hahahaha....ale też było pięknie....:)
OdpowiedzUsuńJa już pełnoletnia byłam (za drugim razem), za pierwszym prawie.
OdpowiedzUsuńZ tym: "nie ma kogo zapytać", to smutne. Też czasem nie mam kogo zapytać, kto jest na zdjęciu.
Ewo to co napisałaś jest mi bardzo bliskie. Nie tylko bliskie przez miejsce, ale także przez to jak patrzysz na swoje życie i przez to jak żyłaś.
OdpowiedzUsuńŻe też ja nie miałem TAKIEJ wychowawczyni ! :-)
Tam wychowawczyni. Koleżanki Wychowawczyni ! :-)
Potrafisz Ewo wspominać jak mało kto. Piękna lekcja za którą dziękuję .
MDP :-)
Jaką byłam wychowawczynią lepiej nie pisać. Pojechałam, nie mając bladego pojęcia o pracy z dziećmi i koloniach, bo sama nigdy nie jeździłam. No i śpiewać nie umiem!
OdpowiedzUsuńJa bym śpiewał, jak ten łabędź :-)
OdpowiedzUsuńNa skutek Twojej notki zaczęłam wspomina.. nie wiem czy to dla mnie dobrze.. ale wpis super!
OdpowiedzUsuńDlaczego miałoby być źle?
UsuńStopem nie jeździłam ale wakacje pod namiotem nie raz spędzałam. Piekne to były czasy ! I tylko wtedy mozna było byc wychowawczynią, nie mając "papierów" ;-) ! Uściski serdeczne !
OdpowiedzUsuńPrzez jakiś czas wystarczył kurs tygodniowy, żeby się załapać. Podobno teraz można zrobić taki kurs przez internet. Jeszcze parę razy byłam, tym razem w Bieszczadach.
OdpowiedzUsuńBudzisz miłe wspomnienia. Ja miałam kiedyś rodzinę w Szczecinku. Miałam...
OdpowiedzUsuńI lubiłam pływać kajakiem. Eeeech... Fajnie było. :)
Kajak fajna rzecz, o ile nie jest dziurawy. Nad jeziorem Rożnowskim niewiele brakowało...ledwie dociągnęliśmy do brzegu.
OdpowiedzUsuń