czwartek, 29 czerwca 2017

Finał remontu pod znakiem kota...

Dojrzałam do relacji o remoncie kuchni.
Myślałam o tym od dawna, pokonanie niemocy i ogólnego niechciejstwa przedłużało decyzję, potrzebny był impuls (żeby nie powiedzieć szturchaniec - dziękuję Córeczko), ktoś zaczął i jakoś poszło z pomocą Zięcia też. W każdym razie decyzja zapadła i już nie było odwrotu. Projekt, wybór mebli, płytek, ekipa, która zaczęła o dwa dni później, bałagan - to już mam za sobą.


Trzeba było wybebeszyć wszystkie szafki,


Umieścić w pudłach i wynieść do pokoju.


Meble usunęła ekipa, zerwała boazerię, poskrobała ściany.



Potem było malowanie, flizowanie itp. Ja w tym czasie wegetowałam sobie wśród pudeł i lodówki, która zajmowała trochę miejsca.


Potem przywieźli meble i nową kuchenkę,


następnego dnia rozpoczął się trwający dwa dni montaż.


Bardzo pięknie, ale teraz trzeba przenieść i umieścić w szafkach to, co wyniosłam.


Okazało się, że to wcale nie takie łatwe i zajęło mi sporo czasu.



Inspekcja się odbyła, zmiany zostały zaakceptowane, a inspektor stał się bohaterem dramatycznego finału.
Cały remont zniósł bohatersko przesypiając w wersalce najazd ekip i hałas, wieczorami wychodził się pożywić, pomiziać i poskarżyć na ciężkie życie, ale na specjalnie poszkodowanego nie wyglądał.
W piątek, kiedy koło 24-tej wynosiłam ostatnie śmieci i padałam na nos ze zmęczenia nie domknęłam drzwi. Padłam, a kiedy rano się obudziłam drzwi były uchylone, a kota nie było. Wołanie nie pomogło, rozpoczęło się rozpaczliwe poszukiwanie. Tylko jedno miejsce w klatce wchodziło w grę, mianowicie skład rupieci pod schodami zamknięty na kłódkę z ażurowymi drzwiami..Niestety pozostawione tam jedzenie pozostało nietknięte, wołanie i świecenie nie wywołało żadnego ruchu. Doszłam do wniosku, że ktoś otworzył bramę  kot czmychnął. Wyobraźnie posuwała dramatyczne obrazy stworzenia przerażonego samochodami, obcym i nieznanym światem. Były ogłoszenia, wieczorne, nocne, ranne przeszukiwania osiedla, zaczepianie psiarzy czy nie widzieli kota, seria pomyłek, bo wszystkie koty w nocy są czarne, rozpacz, poczucie winy i szlochy w rozmowach telefonicznych. Przyjechała na pomoc wnuczka, która jednak podobnie jak córki twierdziła, że kot siedzi w kanciapie. Miała rację bo we wtorek o 4.30 rano po raz n-ty sprawdziłam to miejsce i jedzenia ubyło. Na wołanie i szuranie miska rozległo się cichutkie miau i kot wylazł pomalutku. Dał się złapać i nawet zanieść do mieszkania, chociaż trochę się wyrywał.
Oczywiście radość w rodzinie była wielka, ostatkiem przytomności powstrzymałam się od dzwonienia o 5 rano, ale radosne sms-y wysłałam już o 7. 
W ten sposób ostateczne sprzątanie trochę się przedłużyło ale miłych gości mogłam już wieczorem przyjąć.

niedziela, 18 czerwca 2017

Piknik....

"Już tak mam...." (ulubione powiedzonko znajomego, które pozwolę sobie wykorzystać), że nie lubię wszelkich masowych imprez, a jednak coś mnie ciągnie żeby zobaczyć i sprawdzić czy naprawdę impreza warta obejrzenia. Było tak w ubiegłym roku kiedy to skusiłam się na "Piknik świętojański" pod Wawelem, nad Wisłą.
Było gorąco i tłumnie więc długo nie zostałam. Parę słów i zdjęć zamieściłam w poście z 25,06.2016.  Sprawdziłam, reklama była taka sama, miały to być czasy królowej Bony, a więc dworskie obyczaje i kulinaria z tamtej epoki. Cóż więc robili tam średniowieczni wojowie i rzemieślnicy?


Jak na czerwiec było zimno i nieprzyjemnie wyruszyli więc


nie na bój, a pokaz musztry i różnych szyków bojowych. Akurat zaczęło kropić, więc schowałam aparat.


Pewnie w planach był pokaz umiejętności jeździeckich, ale na razie sprzęt, jeźdźcy i 


konie stali pod drzewami, a koniki  pozwalały się głaskać i pozowały do zdjęcia.


Stół opuszczony przez sokolników.




Nie znam się na sokołach, ten siedział spokojnie, tylko kręcił głową i coś "mówił". Pewnie mu się nudziło.


Kaletnicy i


szewc. Ciekawe czy takie buty są wygodne.


Fragmenty zbroi, ale warsztatu nie uwieczniłam bo był tłok.


Ponoć replika prasy Gutenberga, można było chyba kupić pieczątkę.


Bardzo ładnie wyglądały kolorowe krajki.


Ciekawostka: tych dwoje w strojach już bardziej z epoki sprzedawało drewniane łyżki i rogi, oraz książkę


Mariusza Wollnego o przygodach Kacpra Ryxa. Tu się należy kilka słów wyjaśnienia. Bohater serii książek, których akcja rozgrywa się w renesansowym Krakowie był studentem medycyny i królewskim inwestygatorem, czyli rozwiązującym różne kryminalne zagadki. Mili ludzie chyba nie mieli pojęcia co sprzedają, bo na moje pytanie gdzie sprzęt medyczny nie wiedzieli o co chodzi.


Jak już wspomniałam zimno było, rozgrzałam się pyszną kawą z kardamonem parzoną w gorącym piasku, a na poprawę humoru zjadłam klasyczną, przeraźliwie słodką baklawę.


Długo nie zabawiłam, co chwilę padał deszcz, wiał zimny wiatr, piknikową wyprawę zakończyłam w domu kupioną na stoisku sałatką z rzodkwi, sałaty, kaszy gryczanej i świeżego bobu. Kasza niedogotowana zgrzytała w zębach, rzodkiew był podwiędnięta i łykowata, sałata i bób smaczne. Taką sałatkę sama sobie zrobię jak już wreszcie będe miała kuchnię.




środa, 14 czerwca 2017

Węgierska secesja

Zanim napiszę o remoncie to trochę potrwa, coś miłego dla oka się przyda. W Międzynarodowym Centrum Kultury do 7 lipca jest czynna wystawa secesji węgierskiej, wyrobów manufaktury Zsolnay.

Fenomen manufaktury Zsolnay, mający swe korzenie w położonym na południu Węgier Peczu, stanowi ważny rozdział w historii węgierskiej secesji i dopełnia obraz sztuki około 1900. Charakter produkowanych przedmiotów odpowiadających stylistycznym gustom epoki, wizja właścicieli i innowacyjność stosowanych technologii sprawiły, że fabryka Zsolnay stała się jedną z najbardziej znanych producentów ceramiki nie tylko na terenie Austro-Węgier, ale i całej Europy (....)

Początki fabryki sięgają połowy XIX wieku, ale założona w Peczu przez Miklósa Zsolnaya manufaktura prawdziwy rozkwit zaczęła przeżywać za czasów jego syna, Vilmosa. Kolejne generacje rodziny Zsolnay – w tym polski inżynier Tadeusz (Tádé) Sikorski, który poślubił córkę właścicieli Júlię – rozwijały działalność fabryki, włączając się aktywnie nie tylko w zarządzanie obiektem i jego rozbudowę, lecz także w proces koncepcyjny i projektowy wytwarzanych przedmiotów. 
(informacja ze strony MCK)
Lubię secesję, na wystawie nie wszystko mi się podobało, ale ucieszyć oko było czym. Nie będę omawiać produkcyjnych niuansów, o których na wystawie było sporo bo zastosowano nowatorską technikę, po prostu pokażę co widziałam.



Już wejście na salę ekspozycji robi wrażenie i jak widać robienie zdjęć było utrudnione bo  odbicia i przejrzystość, a także oświetlenie od dołu . 


Ten cykl naczyń zrobiono nową metodą wymyśloną przez właściciela manufaktury.




Klasyczne motywy roślinne.







Echa dalekiego Wschodu.







Zasłynęli "tulipanową"  serią wyrobów.


Ten eksponat mi się nie podobał, przerost formy nad treścią.


Jeszcze kilka śliczności,






a na koniec....wielka ryba.


i takie coś.


Podziwiam kunszt, ale bym sobie w domu nie postawiła, natomiast pozostałe owszem.