Myślałam o tym od dawna, pokonanie niemocy i ogólnego niechciejstwa przedłużało decyzję, potrzebny był impuls (żeby nie powiedzieć szturchaniec - dziękuję Córeczko), ktoś zaczął i jakoś poszło z pomocą Zięcia też. W każdym razie decyzja zapadła i już nie było odwrotu. Projekt, wybór mebli, płytek, ekipa, która zaczęła o dwa dni później, bałagan - to już mam za sobą.
Trzeba było wybebeszyć wszystkie szafki,
Umieścić w pudłach i wynieść do pokoju.
Meble usunęła ekipa, zerwała boazerię, poskrobała ściany.
Potem było malowanie, flizowanie itp. Ja w tym czasie wegetowałam sobie wśród pudeł i lodówki, która zajmowała trochę miejsca.
Potem przywieźli meble i nową kuchenkę,
następnego dnia rozpoczął się trwający dwa dni montaż.
Bardzo pięknie, ale teraz trzeba przenieść i umieścić w szafkach to, co wyniosłam.
Okazało się, że to wcale nie takie łatwe i zajęło mi sporo czasu.
Inspekcja się odbyła, zmiany zostały zaakceptowane, a inspektor stał się bohaterem dramatycznego finału.
Cały remont zniósł bohatersko przesypiając w wersalce najazd ekip i hałas, wieczorami wychodził się pożywić, pomiziać i poskarżyć na ciężkie życie, ale na specjalnie poszkodowanego nie wyglądał.
W piątek, kiedy koło 24-tej wynosiłam ostatnie śmieci i padałam na nos ze zmęczenia nie domknęłam drzwi. Padłam, a kiedy rano się obudziłam drzwi były uchylone, a kota nie było. Wołanie nie pomogło, rozpoczęło się rozpaczliwe poszukiwanie. Tylko jedno miejsce w klatce wchodziło w grę, mianowicie skład rupieci pod schodami zamknięty na kłódkę z ażurowymi drzwiami..Niestety pozostawione tam jedzenie pozostało nietknięte, wołanie i świecenie nie wywołało żadnego ruchu. Doszłam do wniosku, że ktoś otworzył bramę kot czmychnął. Wyobraźnie posuwała dramatyczne obrazy stworzenia przerażonego samochodami, obcym i nieznanym światem. Były ogłoszenia, wieczorne, nocne, ranne przeszukiwania osiedla, zaczepianie psiarzy czy nie widzieli kota, seria pomyłek, bo wszystkie koty w nocy są czarne, rozpacz, poczucie winy i szlochy w rozmowach telefonicznych. Przyjechała na pomoc wnuczka, która jednak podobnie jak córki twierdziła, że kot siedzi w kanciapie. Miała rację bo we wtorek o 4.30 rano po raz n-ty sprawdziłam to miejsce i jedzenia ubyło. Na wołanie i szuranie miska rozległo się cichutkie miau i kot wylazł pomalutku. Dał się złapać i nawet zanieść do mieszkania, chociaż trochę się wyrywał.
Oczywiście radość w rodzinie była wielka, ostatkiem przytomności powstrzymałam się od dzwonienia o 5 rano, ale radosne sms-y wysłałam już o 7.
W ten sposób ostateczne sprzątanie trochę się przedłużyło ale miłych gości mogłam już wieczorem przyjąć.