piątek, 28 lutego 2014

(Rodzinne) "Miasto moje a w nim...."

Kiedyś były kolorowe sny, dzisiaj już tylko wspomnienia. Już nie czuję się tam jak w domu.
Odbyłam dzisiaj sentymentalną podróż do mojego rodzinnego miasta.
Kiedyś wyjeżdżało się i przyjeżdżało pociągiem. Ostatnio odnowiono dworzec.


Teraz jeżdżę autobusem bo szybciej, taniej i wygodniej.  
Przystanek pierwszy, stary, zabytkowy cmentarz. 


Zwykle stamtąd szłam w kierunku starej części i miasta. Zabytki można obejrzeć w internecie, z ładniejszymi zdjęciami, ja wybrałam wersję nie dla turystów. Kiedy Tarnów był miastem wojewódzkim zadbano o marne resztki zabytkowych murów. Część odrestaurowano i były plany na więcej. Po zlikwidowaniu województwa już nikt o to nie dba i są w fatalnym stanie.


Lubię zaglądać do starych bram, na zaplecza kamienic. Tutaj wygląda całkiem przyzwoicie.


Tymi uliczkami chodziło się na skróty, kamieniczki kiedyś należały do Żydów, mieszkało ich tu sporo przed wojną. Dzisiaj  niszczeją, część zagospodarowano, ale widać że ledwo prosperują.


Z budynkiem obecnej siedziby PTTK łączą się miłe wspomnienia.


Przez kilka lat pracowała tutaj moja Mama. W piwnicach kamieniczki mieściła się kawiarnia, którą prowadziła. Było to miłe miejsce spotkań naszej paczki. zjeżdżaliśmy z Krakowa i wieczorem spotykali właśnie tutaj. Niestety kawiarni już nie ma, pytałam co się stało, ktoś to wynajął i remontuje, do środka wejść nie można. Spędziłam tutaj jeden wieczór sylwestrowy z przewodnikami PTTK, milo wspominam ich opowieści.
Na Rynku trafiłam na wystawę Tarnowa na starych fotografiach. Spędziłam pół godziny na oglądaniu, jeśli kiedyś wydadzą album chętnie go kupię. 
Następny przystanek to miejsce pracy mojego Taty. Przy Placu Kazimierza znajdował się przed wojną skład win węgierskich. Po wojnie skład upaństwowiono i produkowano polskie wina.
Ojciec czasem zabierał mnie w niedzielę, kiedy zachodziła potrzeba skontrolowania procesu fermentacji.
Fotografia mniej więcej z tego okresu.


Tak wygląda teraz.

  
Tymi drzwiami wchodziło się do biura, do obszernych piwnic z ogromnymi beczkami zjeżdżało windą towarową.

Ta maszyneria służyła do korkowania butelek.
Teraz  w piwnicach jest restauracja  węgierska i sklep z winami. Właścicielem i założycielem był spolszczony Węgier, Norbert Lippóczy, znawca win i zbieracz Ex Librisów. 


Żałuję że nie mam więcej zdjęć z tamtych czasów, niestety część uległa zniszczeniu.
Za to kino "Marzenie", do  którego chodziła jeszcze moja Mama jest, działa i miejsca nie zmieniło.


Pogoda dopisała, niestety trochę mnie zmęczyła ta wyprawa w przeszłość, wróciłam do domu.








niedziela, 23 lutego 2014

Piękna niedziela

Z mojego okna widać kopiec na Sowińcu, dzisiaj rano zobaczyłam piękne słońce, +5 na termometrze i poczułam "zew natury". O 10.15 zamknęłam drzwi mieszkania i w drogę. Znajome uliczki, zmiany też zauważalne, w miejscu sklepu ogrodniczego nowa zabudowa, odnowiona stara, piękna willa, a obok


drzewo z zabawnymi  pimpelkami. Nie wiem jak się nazywa,  tyle razy tamtędy szłam i nie podniosłam głowy  w odpowiednim miejscu.
Jeszcze przejście przez park, znajoma aleja i pod górkę. Daje znać o sobie zimowe zasiedzenie, przystaję, odwracam się i widzę w dali moje osiedle.


Jeszcze kawałek pod górkę, przez bezlistny las i jestem u celu. Kopiec im. J. Piłsudskiego w całej okazałości.


Okrążam, ludzi sporo, ale ławeczki jeszcze puste.


Idę w stronę ZOO, mijam wyglądającą jak złoty deszcz leszczynę i uświadamiam sobie, że jestem w lesie. Małym, ale będącym pod ochroną i nie do końca ucywilizowanym.



Do ZOO nie poszłam, bo nie miałam przy sobie wystarczającej ilości pieniędzy, (nadrobię to) zeszłam jeszcze do miejsca zwanego "Baba Jaga" i wreszcie po ponad dwugodzinnej wędrówce zdecydowałam się podjechać autobusem, bo nie lubię wracać tą samą drogą.
Pod stadionem Cracovii przypomniałam sobie, że dzisiaj są derby czyli "święta wojna" klubów piłkarskich. Autobus musiał przepuścić eskortowaną przez policję grupę "kibiców".


Co myślę o tym pisać nie będę, bo nie chcę sobie psuć niedzieli.
Zdjęcie zrobiłam przez okno autobusu.


piątek, 21 lutego 2014

Balonik

Znany scenariusz: w perspektywie wolny dzień, czyli nic nie muszę. Mogę za to zrobić milion rzeczy, które odkładam z dnia na dzień bo jestem zmęczona albo mi się nie chce.
Idę spać z ułożonym ambitnym planem na piątek.
Piątek: pobudka zbyt wcześnie, bo się kotu znudziło czekanie na śniadanie. No ale skoro wstałam, to już się zabiorę do realizacji planu. A w środku pojawia się maleńki balonik. Najpierw śniadanie, rozdział książki, rozwieszenie prania, o którym zapomniałam wczoraj, czas ucieka. Kot domaga się zabawy, no może chwilkę, trzeba sprawdzić czas odjazdu autobusu, przy okazji zajrzeć tu i ówdzie, czas przyspiesza, balonik rośnie. Wreszcie wychodzę, po drodze płacę ostatni w tym miesiącu rachunek, autobus sobie odjeżdża, nie zdążyłam. Czekam na następny i zaczyna się: jestem do niczego, nie umiem się zmobilizować, właściwie to nic nie ma sensu, po co mi plany jak ich nie realizuję. Balonik urósł i zaczyna dusić.
Tłukę się kawał drogi autobusem, potem jeszcze trochę na piechotę, a w rytm kroków ciąg dalszy: nikt mnie nie kocha, nie lubi, jestem skazana na samotność. Dochodzę na miejsce, z balonika robi się balon. Grasowali złodzieje, bałagan, nie ma kwiatków, rozbite szkło. Zawsze się tutaj wyciszałam, (bo jak się mają moje problemy wobec wieczności) tym razem krew mnie zalewa na ludzką podłość.
Miałam w planie jeszcze spacer, postanowiłam wrócić do domu. Źle wybrałam autobus, utknął w korku, przesiadka, czekanie na następny przy ruchliwej ulicy w obłoku spalin, jeszcze jedna przesiadka, nareszcie tramwaj. Balon ma się dobrze, już tylko marzę żeby dotrzeć na miejsce i popłakać sobie porządnie. Zapominam co miałam kupić, idę po schodach, zaglądam do skrzynki na listy, a tam ulotka reklamowa i....pomarańczowa koperta! Nikt do mnie nie pisze, więc chwytam i oglądam chciwie. Pismo jakby znajome...stempel z TEGO miasta! Dziwię się że sąsiedzi nie wyjrzeli, balon pękł z wielkim hukiem!
Jak dotarłam na trzecie piętro bez zadyszki nie wiem, zaglądam do koperty, prześliczna karteczka i kilkanaście miłych słów, balsam na "zbalonikowaną" duszę.
Zostało mi jeszcze trochę dnia, może zdążę coś zrobić, przede wszystkim podładować telefon i baterię w aparacie, bo oczywiście zapomniałam.  Zanim balonik się załata minie trochę czasu.
Ponieważ nie dysponuję zdjęciem balonika, posłużyłam się ilustracją własnej produkcji.
A miałam Was prosić o przekłucie balonika, bo wiem, że mając Takich Czytelników, połowa użalania się nad sobą jest bzdurą. Ale mi ulżyło już całkiem.

niedziela, 16 lutego 2014

Nowy dworzec PKP i Dzień Kota.

Dwa dni temu, z wielkim hukiem został otwarty nowy dworzec PKP. Poślizgów przy budowie było kilka, pociągi jeżdżą coraz gorzej ale inwestycję ukończono.
Poszłam dzisiaj pożegnać się z starym dworcem. Przez tyle lat przyjeżdżałam tutaj i odjeżdżałam, stałam w kolejkach po bilety, czekałam na kogoś i ktoś na mnie czekał.


 Umawialiśmy się całą paczką pod zegarem, bo na początku studiów często się do domu jeździło. W czasie Juwenaliów, w nocy chodziło się do dworcowego bufetu na piwo.


Dzisiaj  czynne już tylko kilka okienek i plączą niedobitki pasażerów, którzy z rozpędu jeszcze tutaj kupują bilety.

Ostatni rzut oka na tablicę informacyjną i wychodzę na dawny I peron, pusty i cichy.


Długim tunelem idę na spotkanie NOWEGO.


Duży, bardzo duży, lśniący, nowoczesny, kolorowy i ...nie jestem pewna czy chciałabym tutaj na kogoś czekać, bo pewnie bym się zgubiła. Chyba że pod globusem. Stary, znajomy globus, drugie miejsce spotkań znalazł tu miejsce. To mnie ucieszyło, bo tak w ogóle, to zrobiło mi się smutno. Nie bardzo lubię zmiany.



Dworzec ma połączenie z galerią handlową, gdzie od paru lat obchodzony jest Dzień Kota. Poszłam pierwszy raz, wróciłam wściekła, obiecałam sobie - nigdy więcej. Nie wytrzymałam długo, poszłam w ubiegłym roku, przywlokłam grypę. W tym roku tylko sprawdziłam czy coś się zmieniło. Niestety dalej koszmar. Klatki z kotami stłoczone w wąskim pasażu, tłum ludzi, przerażone lub obojętne zwierzaki, hałas i ścisk. Dziwię się właścicielom, że decydują się aplikować ulubieńcom taką traumę. Jedyny pozytywny znak, to ten, ze dużo klatek było pustych.


Wolałabym wystawę, na przykład figurek kotów.


Wróciłam do domu, przemierzając spory kawał drogi na piechotę, pobawiłam się z kotem i dałam mu obiadek z ekstra deserem w postaci oliwki. Niech ma z okazji Dnia Kota.

piątek, 14 lutego 2014

Nie o miłości

Skończył się ciężki tydzień, kiedy to jedna babcia usiłowała zająć się równocześnie trojgiem wnucząt. Na szczęście różnica wieku (wnucząt) pozwoliła wybrnąć z kłopotu.
Teraz sobie usiadłam spokojnie i mogę oddać wspomnieniom. Data dzisiaj szczególna, przeflancowany  Dzień Zakochanych, ale o miłości pisać nie zamierzam. Wszelkie jej wzloty i upadki już mnie nie dotyczą, napiszę o szkolnej przyjaźni.
Zawsze miałam kilka dalszych i bliższych koleżanek, szczególną rolę odegrały trzy dziewczyny. Basia, Hania i Teresa.  Zaczęłyśmy w siódmej klasie, Teresa dołączyła w 10-tej.
Pisałam już, ze dzień zaczynał się wspólną wędrówką do szkoły, potem popołudniowe spotkania.

Basia
Nie będę tu przytaczała jej życiorysu,chociaż był ciekawy. Basia, Bajbus, wesoła, skłonna do żartów, a równocześnie zasadnicza idealistka. Pamiętam niekończące się dysputy, kiedy to kładłyśmy jej do głowy, że życia nie da się dokładnie zaplanować. Najpiękniejsze były wieczory w jej domu, kiedy w pełnym książek pokoju, Basia grała na pianinie, snułyśmy wspólne marzenia i gadały o chłopakach.
Po maturze obie nie dostałyśmy się na studia i obie zaczepiły w Krakowie. Ja w szkole pomaturalnej, ona  w jakimś laboratorium. Wynajmowała mikroskopijną służbówkę w starej kamienicy, gdzie spędziłyśmy wiele cudownych chwil. Bo moja "kwatera u cioci" była mało przyjazna. Pisałyśmy listy do pozostałych dziewcząt i do chłopców z naszej paczki, którzy dostali się na studia i rozjechali na praktyki.
Przez następne lata utrzymywałyśmy ścisłe kontakty aż do  mojego zamążpójścia po czwartym roku, potem rozluźniły się kontakty, ale nie tak by zerwać łączącą nas więź.
Ustaliliśmy z mężem, kiedy spodziewałam się pierwszego dziecka, że jeśli będzie to córka dostanie na imię Basia. żeby zachować tradycję, bo ja mam imię po przyjaciółce mamy.
A potem Ona spotkała swoja wielką miłość i wyjechała do Paryża. Wróciła po kilku latach inna kobieta. Okazało się że największa miłość może przegrać z ludzką nienawiścią, podłością i zdradą. Wystarczyło jej sił by zrobić doktorat na Sorbonie i wróciła do Polski z synem. Zamieszkała w Warszawie, wyszła ponownie za mąż. Kiedy spotykałyśmy się w czasie wakacji, zawsze było o czym pogadać, tylko już tych spotkań było mało. Ostatnie nasz spotkanie było smutne, bo rozstała się znów. Wtedy przyznała się, że pisze wiersze.


Hania
Najpiękniejsza w klasie, miała zawsze wielkie powodzenie, zmieniała sympatie jak rękawiczki. Też wesoła i życzliwa, marzyła o wielkiej rodzinie. Uwielbiała dzieci, kiedy w czasie wakacji chodziliśmy całą paczką na basen, zawsze ciągnęła ze sobą całą gromadę dzieciaków. Ona najwcześniej odeszła z naszej paczki. Dostała się na studia w Lublinie, spotykałyśmy się już rzadziej. Początkowo częsta korespondencja urwała się, kiedy wyszła za mąż. I Ona, która zawsze marzyła o licznym potomstwie poprzestała na jednej córce.
Potem przestała przyjeżdżać, spotkałyśmy się dopiero po latach, na zjeździe. Nadal piękna, ale nieszczęśliwa i po rozwodzie. I tutaj muszę się przyznać, wymieniłyśmy numery telefonów, ale nie zadzwoniłam. 
A w ubiegłym roku, we wrześniu, na zjeździe naszej klasy, ławkę w której przez cztery lata siedziały Basia i Hania zdobiły już tylko róże.


Zostałyśmy z Teresą same.


Ona została w moim rodzinnym mieście, los nas podobnie doświadczył, możemy się nie widywać miesiącami, aż zawsze któraś napisze, przyjedzie, zadzwoni. Wymieniłyśmy wiele listów, mieszkałyśmy w czasie studiów dwa lata razem, nawet pojechałyśmy na auto-stop. Mamy co wspominać.




niedziela, 9 lutego 2014

Pamiętnik

Skoro już mowa o pamięci, pamiętaniu, wspominaniu i zatrzymywaniu wspomnień, to czasem żałuję ze moda na pamiętniki przeminęła.
W szkole podstawowej prawie każda dziewczynka miała pamiętnik i prośba o wpisanie była swoistym wyróżnieniem. Ale nie będę tu pisała o swoim pamiętniku, który zachowałam i nawet niedawno przeglądałam.
Pamiętnik, o którym chcę pisać, jest szczególny i trochę to niesprawiedliwe, że znalazł się w moim posiadaniu. Należał do osoby, której nie darzyłam szczególną sympatią. Z prawdziwą beztroską młodości trochę lekceważyłam znajomość. Denerwowała mnie i nużyła bo lubiła dużo i nudnie opowiadać, wyraźnie odstawała od nowych czasów. Z drugiej strony nie można było jej zarzucić braku umiejętności, życzliwości i prawdziwej pasji do wykonywanego zawodu.
Pani Stenia, samotna, bez rodziny, mieszkająca kątem przy kościele, niepraktyczna, kiedy nie mogła już pracować, po prostu umarła.
Przypadł mi w udziale smutny obowiązek uporządkowania jej księgozbioru. Znalazłam wśród wielu pospolitych książek prawdziwe perełki wydawnicze i mały niepozorny zeszycik. Po otwarciu okazał się pamiętnikiem. Pierwsze wpisy z 1929 roku, ostanie z 1935.


Pożółkłe stronice, wyblakłe, kaligraficzne pismo, czasami nie do odczytania. Teksty wzniosłe, o miłości do Boga i Ojczyzny, o ukrywaniu żalu z powodu krzywd, cytaty z Sienkiewicza, J. Żuławskiego. I rysunki.


Wykonane piórkiem i ołówkiem, staranne, żałuję że tak ich niewiele i trudno zrobić zdjęcie.


Części tekstów nie byłam w stanie odczytać.


Dla porządku spytałam parę osób, które były pani Steni bliskie, doglądały jej, pomagały w chorobie. Nikt tego pamiętnika nie chciał, więc zabrałam go dla siebie. Nie mogłam oddać na makulaturę, przecież to kawałeczek czegoś, co dawno minęło.


piątek, 7 lutego 2014

Jak pamiętam?

Byłam dzisiaj na interesującej wystawie "Pamięć. Rejestry i Terytoria".
Podobała mi się, chociaż eksponaty były kontrowersyjne. To prace prawie trzydziestu polskich artystów stworzone na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat.
Założeniem wystawy było pokazanie zaangażowania sztuki w pamięć zbiorową i indywidualną, a także do wykorzystania jej w celu "upamiętniania". Zacytuję tutaj dyrektora Międzynarodowego Centrum Kultury, w którym wystawa ma miejsce.
"O ile historia stanowi zamkniętą strukturę, o tyle pamięć jest otwarta zarówno dla jednostek, jak i dla zbiorowości. Pamięć zbiorowa bardziej rekonstruuje, niż rejestruje przeszłość. Bo historia i pamięć to dwie różne kwestie".
Pamięć to budowanie relacji z przeszłością nie tylko wspólną, ale i indywidualną.
Dlaczego o tym piszę? Wspominałam tutaj moje szkolne lata, które w zbiorowej pamięci tkwią w czasach komuny. A mimo to nie ma w nich na tym tle wielkiej traumy.
A rejestry? Oglądałam na tej wystawie notatnik jednego z artystów i przypomniałam sobie o domowym archiwum. Wpadły mi ostatnio w ręce listy od moich przyjaciółek i pomyślałam, że dobrze było je zachować.
Mogę teraz o nich pisać.
Od dziecka przewijały się wokół mnie koleżanki, z którymi byłam zawiązana bardziej lub mniej. Ciekawostką jest to, że zawsze była wśród nich Basia i Teresa. Najpierw, jeszcze przed szkołą (do przedszkola przestałam chodzić, jak z niego uciekłam) była Basia. Najstarsza z czterech sióstr, córka przyjaciółki mojej mamy. Straciłam z nią kontakt, kiedy przeprowadziła się do innej dzielnicy i wyszła za mąż, a ja wyjechałam na studia. Bawiłyśmy się wspaniale, kłóciły, biły, godziły i dużo czasu spędzały razem.
W pierwszej klasie dołączyła, mieszkająca kilka domów dalej Teresa. O niej już pisałam, spotkałam ją ostatni raz 7 lat temu, nie bardzo było o czym rozmawiać. Przyjaźniłyśmy się całą podstawówkę, jeszcze w liceum, ale już trudniej było się porozumieć, ona chodziła do  technikum, miałyśmy nowy krąg znajomych i nie ukrywam, trochę po maturze zdziwaczała.
Wielkie przyjaźnie nawiązały się w liceum.
Ale o tym kiedy indziej.

poniedziałek, 3 lutego 2014

Pierwsze "mgnienie" wiosny???

Po wczorajszym paskudnym dniu, zaświeciło słonko, zrobiło się ciepło i przyjemnie.
Postanowiłam wziąć się w garść, ruszyć rozleniwione cielsko i popracować nad sobą.
No cóż...poćwiczyłam z wnuczką, huśtanie na nodze wyrabia mięśnie ud i brzucha, schylanie się po klocki też czemuś sprzyja. Ponieważ Mała odmówiła kategorycznie wyjścia na spacer, wysiadłam z tramwaju 3 przystanki wcześniej i "wózkostradą" powędrowałam do domu.


Miło było poczuć ciepłą dłoń słońca na policzku, nie ubierać czapki, rozpiąć kurtkę, obserwować jak powoli znika śnieg.


Tylko mam dziwne wrażenie, ze jutro już tak ochoczo pracować nad sobą nie będę.
Ostatecznie to dopiero pierwsze "mgnienie"!