niedziela, 28 września 2014

Pierwsza jesienna niedziela

Nareszcie rano niebo błękitne, delikatna mgiełka szybko znika, szkoda siedzieć w domu. Tym razem wybieram miejsce, w którym byłam tylko dwa razy, (bo po drugiej stronie miasta) mianowicie Skałki Twardowskiego. Utworzono tam coś w rodzaju parku, a w 1990 roku powstał zalew w wyrobiskach po kamieniołomie.
Odległość dość duża, potrzeba przebyć trasę dwoma autobusami. Wysiadam, gdzie trzeba, ale jak to zwykle ze mną bywa, w zamyśleniu wybieram złą trasę. Kilometr czy dwa więcej, nie powinno mi zaszkodzić, zwłaszcza, że po drodze trafiam na okazały budynek i otwartą furtkę w ogrodzeniu. Wchodzę na dziedziniec Centrum Resurrectionis, Zgromadzenia Zmartwychwstańców. (nazwa jest skrótowa, popularna, prawdziwa okropnie długa) Przyznaję, nie wiedziałam, że takie Zgromadzenie istnieje.


W głębi drzwi, stojąca w nich kobieta przywołuje mnie i pyta czy chcę wejść do środka, bo zamyka, a msza się już zaczęła. Pewnie, że chcę, upewniam się tylko czy będę mogła wyjść i idę długim przeszklonym korytarzem. Kaplica prawie pusta, nieduża, zostaję chwilę i wychodzę (trochę mi głupio). 


Przez okna korytarza widać obszerny dziedziniec i dalsze zabudowania. Robię kilka zdjęć i opuszczam budynek



Całość poraziła mnie swoją brzydotą, tak kaplica jak i reszta monumentalnej budowli. Takie to niespójne, ogromne, udziwnione i puste.
Idę tam gdzie, można też odetchnąć ciszą, ale jest swojsko, ciepło i też zielono ale inaczej.
Ulicą Twardowskiego dochodzę  do kamienistej dróżki, 


głogi już czerwone, lśnią w słońcu, dróżka pnie się w górę, a na jej końcu 


piękna panorama Krakowa. Zatrzymuję się tam na dłuższą chwilę, patrzę, szukam znajomych punktów, co chwilę też ktoś staje niedaleko, chociaż ludzi niewielu.


Schodzę wzdłuż krawędzi urwiska. poniżej widać ścieżki i spacerujących ludzi.


Obeszłam dołem moja skałę, przed chwilą robiłam zdjęcie oparta o tą barierkę.


Te skałki, to raj dla wspinaczy, zawsze ktoś tu próbuje swoich sił, dzisiaj też.


Jeszcze ostatnie spojrzenie na kolorową okolicę, sms od córki, umawiamy się w Rynku. 



Idziemy razem do Galerii w Sukiennicach w ramach edukowania wnuka, rzut oka z tarasu na niemiłosiernie zatłoczony Rynek, pyszne lody i do domu.


Taka piękna niedziela.


środa, 24 września 2014

Lata lecą....

Oglądałam stare zdjęcia i pomyślałam sobie, że dzisiaj jest dobry dzień na wspominanie.
Jesień wczoraj przyszła z deszczem, dzisiaj  od rana piękne słońce i niebo błękitne, jak tylko jesienią bywa.
Wprowadziłam się na nasze osiedle wiele lat temu, wtedy był to koniec miasta. Przez kilka lat powstawały nowe bloki, aż z pierwotnej koncepcji projektanta niewiele zostało. Dla mnie był to jednak koniec tułaczki po wynajmowanych pokojach i nareszcie po trzech latach od ślubu wspólne mieszkanie.
Pamiętam uczniowską czytankę z tekstem Marii Dąbrowskiej o widoku z okna. O tym jak patrząc przez nie można obserwować zachodzące zmiany.
Na początku wyglądało to tak.
Z balkonu  piękny widok na Lasek Wolski, pola i łąki gdzie pasły się krowy i rechotały żaby, nieliczne samochody, błoto, brak drzew. Nie było sklepu, szkoły, przedszkola, telefonów, dojazdu. Dojechać można było autobusem pośpiesznym, którego przystanek końcowy widziałam z okna kuchni. Jak się pospieszyłam, to na przełaj dotarłam na czas.


Tymczasem cały czas trwała budowa. Ten blok przysłonił widok na przystanek, a obok powstał pawilon handlowy, który stoi do dzisiaj.


Z biegiem lat posadzono drzewa i krzewy, powstały ścieżki i pętla tramwajowa, zagęszczono zabudowę i teraz z balkonu dalszy widok przysłoniła szkoła.



I tak wrastałam w osiedle, stawałam się jego częścią. Mam znajomą panią w kiosku, fryzjera  i kosmetyczkę, panią ze sklepu zoologicznego i malutkiej księgarni. Rozpoznaję twarze, od lat te same. Tylko niestety, czas robi swoje, W klatce ubywa sąsiadów, dzieci z domu wyfrunęły, zmieniają się samochody pod blokiem, jest coraz ciaśniej. Drzewa urosły wysokie i po nich widać najbardziej jak upływa czas.
A przede mną następny rok i chyba już tu zostanę, chociaż coraz trudniej wnieść zakupy na trzecie piętro.


sobota, 20 września 2014

Gdzie dziewczęta i chłopcy z tamtych lat...?

Zbiegły mi się w czasie dwa spotkania, mojego roku i klasy z liceum.
Takie spotkania po .....hmm, wielu latach od zakończenia studiów zainicjowała koleżanka  kilka lat temu. Spotkaliśmy się wtedy w niewielkiej grupie i poooszło. Najpierw takie bardziej oficjalne, w Krakowie, z wizytą na uczelni i spotkaniem z opiekunką roku. Przyjechało wtedy więcej osób, było bardzo miło, pomijając szok spowodowany panicznym przypominaniem sobie kto to może być.
Od tego czasu kontaktujemy się ze sobą częściej, rozrzuceni po Polsce ludzie potrafią przyjechać, chociaż na jeden dzień.
Tak więc w piątek wieczorkiem powędrowałam do miasteczka studenckiego.


Zakotwiczyliśmy w małej knajpce i potoczyły się wspomnienia



Okazało się, jaką przyjemność sprawia kiedy na twój widok rozjaśnia się czyjaś twarz, że nadal mamy o  czym rozmawiać, nawet szyte grubymi nićmi komplementy typu: "nic się nie zmieniłaś" są do przyjęcia. Wiadomo, że nieprawda ale ktoś chciał, żeby było miło.
Tylko czasem widzisz łysinkę, oponki, brzuszek, zmarszczki i przypominasz sobie tego szczupłego blondynka, wiotką sylwetkę i gładką buzię koleżanki, nie mówiąc o własnym odbiciu w lustrze i myślisz z żalem...gdzie są? 
Rozstaliśmy się późnym wieczorem obiecując sobie ponowne spotkanie, za rok.

Dzisiaj ranek wstał szary i bury, potem zaczęło lać. Obiecałam przyjaciółce, że będę na spotkaniu naszej klasy. Tu była podobna sytuacja. W ubiegłym roku na **-leciu matury obiecałyśmy sobie spotykać się co roku. Przeszłam traumę rozpoznawania już rok temu, więc w tym roku wyruszyłam, mimo fatalnej pogody,


autobusem do Tarnowa.
Spotkałyśmy w tej samej kawiarni (teraz to już jest restauracja) co rok temu.


Za chwilę te miejsca się zapełnią, znów znajome buzie i to poczucie więzi powstałej w czasie wspólnej nauki.  Niektóre sponiewierane przez pokrętne ścieżki losu, niewidziane od tylu lat, jednak przyjechały z daleka w rodzinne strony, powspominać i pogadać. Przyznaję, gadałyśmy kilka godzin, czasem wszystkie równocześnie.
Skończyło się zgodnie z przewidywaniem. Nie młodniejemy, metryki się starzeją, meldujemy się za rok.
Do stacji niedaleko, przestało padać, zrobiłam sobie spacerek znanymi-nowymi ulicami. Tutaj kiedyś było kino.


Jedno nie uległo zmianie. Za tymi domami jest park, w którym odkąd pamiętam nocują stada gawronów, "przyozdabiając" alejki i ławki, latając wielkim stadem i wrzeszcząc o zmierzchu, zanim zapadną w korony drzew.


Czekałam chwilę na autobus i już przede mną zamglona A4.
Wracam do domu.


Czy znalazłam dziewczyny z tamtych lat? 




poniedziałek, 15 września 2014

Trochę kina w muzeum

Od maja na słupach i tablicach ogłoszeniowych królowały te dwie dziewczynki.


 Dzisiaj zobaczyłam naklejoną na pożółkłym, wytartym, przybrudzonym plakacie informację, że wystawa czynna do 14 września. I przypomniałam sobie, że na wystawie byłam, ukradkiem parę zdjęć zrobiłam i miałam zamiar o tym napisać.
Bohatera wystawy przedstawiać nie muszę, każdy kinoman zna nazwisko Stanley Kubrick.
Na wystawie poświęconej jemu i jego twórczości znalazły się pierwsze prace fotograficzne, (od tego zaczynał), scenariusze, szkice produkcyjne, dokumenty, plakaty, rekwizyty i kostiumy z takich filmów jak:
"2001: Odyseja kosmiczna",  "Mechaniczna pomarańcza", "Lśnienie" i kilka wcześniejszych, mniej znanych. Była nawet kamera i stół montażowy. Do tego ekrany z fragmentami filmów, można było krążyć dowolnie po labiryntach ekspozycji, znajdować znane i odkrywać nowe.






Niestety nie wszystko udało się sfotografować, część zdjęć w pośpiechu wyszła nieostra jak to zwykle u mnie. Nie umiem już w tej chwili podpisać zdjęć,nie chcę się pomylić, ale wrażenie wystawa robiła.

czwartek, 11 września 2014

Jeszcze wakacyjnie.

Aura dzisiaj przypomina listopad. Szaro, buro, mokro i przygnębiająco. Wakacje się skończyły, nowy rok szkolny już prawie okrzepł, można powspominać niegdysiejsze letnie wyjazdy.
Byłam wczoraj w Ogrodzie Botanicznym i na widok liliowego zbocza przypomniałam sobie jak to dawno temu wracałam pod koniec sierpnia z naręczem wrzosów do domu
.

Wspomniałam już kiedyś, że w czasie studiów jeździłam z dzieciakami na kolonie, żeby sobie podreperować budżet. Po Czaplinku przyszła kolej na Bieszczady. Wprawdzie nie te właściwe tylko Ropieńka, niewielka miejscowość niedaleko Ustrzyk Dolnych. Byłam tam dwa razy, raz jako wychowawczyni grupy dziewcząt, drugi chłopców.
Z Tarnowa zawoził nas autokar zakładowy i zaraz na wejściu było zabawnie. Wyglądałam wówczas dość smarkato (musiało się to odmienić?) i starsze dziewczynki wzięły mnie za jedną z nich.  Nie wyprowadzałam ich z błędu i dopiero na miejscu sprawa się wyjaśniła. Ale miały nietęgie miny! Mnie przypadły w udziale młodsze. Ponieważ zawsze lubiłam chodzić, kolonijne rozrywki były mi obce, wyszkoliłam sobie moją grupę w łażeniu po okolicznych lasach. Nie obyło się bez wpadki, bo nie znając dobrze terenu, pomyliłam raz kierunek i wyszłam w sąsiedniej wsi. Dopiero ktoś wskazał nam drogę, spóźniłyśmy się na obiad blisko godzinę. Niezły ochrzan wtedy dostałam od kierownika.
Warunki były w owych czasach spartańskie. Mieszkałyśmy w szkole, każda grupa w jednej sali, w rogu przepierzenie dla wychowawcy. Łazienki na korytarzu, prysznice w piwnicy i tylko wieczorem ciepła woda.
Wspólne posiłki w stołówce. Było się z dzieciakami na okrągło całą dobę.
Z grupą chłopców było zabawniej. Miały dzieciaki pomysły. Też mi się trafiła grupka po czwartej klasie, na dodatek z różnych stron Polski.  Zanim się towarzystwo zgrało, trochę czasu minęło. Było, że się pobili, jednego grubaska ugryzł najmniejszy z grupy itp. Rano było sprawdzanie łóżek i czystości, po jakimś spacerze w sali zaczęło paskudnie cuchnąć. Nie mogłam dojść co się dzieje, kazałam otworzyć walizki. Znalazłam zdechłego kreta, którego chłopaczek chciał zabrać do domu.
Było tego lata mnóstwo grzybów, a ja swoim zwyczajem włóczyłam się z chłopakami po lasach. Pod koniec turnusu nad każdym łóżkiem  wisiał wianuszek suszonych prawdziwków i podgrzybków.
Miałam też wielbiciela siódmoklasistę z grupy kolegi. Na terenie obiektu chodził za mną i niby pomagał.

 Był bardzo rycerski.



Miałam wtedy zabawną przygodę. Mama przerobiła mi swój jednoczęściowy kostium kąpielowy. Góra była na gumce i miała dopinane zabezpieczenie. Opalałam się bez ramiączka, ale kiedyś na basenie zapomniałam  przypiąć i skoczyłam na główkę do wody. Oczywiście góra zsunęła się i zatrzymała na biodrach. Należało ją podciągnąć, ale dyskretnie. Zanurkowałam  pod wodę, ale opornie szło,musiałam zaczerpnąć oddechu. Jak się wynurzyłam zobaczyłam płynącego w moją stronę mojego małoletniego "rycerza". Zdążyłam w ostatniej chwili, ale chyba miałam mord w oczach, bo po oświadczeniu że nic mi nie jest, szczęśliwie się wycofał.
Reszta wychowawców domyśliła się w czym rzecz i miała niezły ubaw. Ja się do końca turnusu wyleczyłam ze skoków do wody.

poniedziałek, 8 września 2014

cd maszeruję...

To był mój trzeci raz, kiedy wybrałam się na marsz jamników. Pierwszy raz to było chyba 10 lat temu, mocno się wtedy rozczarowałam i zniechęciłam. Nie podobał mi się tłum, hałas, ścisk, przepychanie. Uznałam, że impreza nie dla mnie i do ubiegłego roku nie chodziłam. Rok temu poszłam, chciałam zrobić dla kogoś zdjęcia, znów się wkurzyłam, bo mi się niewiele udało, a hałas , tłum i ścisk były takie same. Wytrwałam tylko do wyruszenia spod Barbakanu.
Do trzech razy sztuka, tym razem się zaparłam. Dotarłam tuż przed wymarszem i czy to nastawienie, czy też faktycznie atmosfera była inna, nie poczułam się źle.
Resztę dedykuję pewnej MIŁEJ GIMNAZJALISTCE I JEJ MAMIE. Wprawdzie nie dorównuję Mamie ani wyposażeniem, ani umiejętnościami i talentem fotograficznym, ale starałam się jak mogłam.
Nie popełniłam błędu z ubiegłego roku i nie ustawiłam się jako widz na trasie, tylko wmieszałam w uczestników. Żaden mnie ugryzł ani nie obszczekał, nawet trochę pozowali.








Zrobienie zdjęć w marszu tym wiercidoopkom to dla mnie duże wyzwanie, Część zdjęć wyszła poruszona, na niektórych tylko jamnicze fragmenty, albo właściciele. Na Rynku odbyła się prezentacja, nie liczyły się stroje (chyba słusznie) ale ogólna prezencja i dobre maniery. Atmosfera była miła i jakoś mniej męcząca. A może to motywacja zrobiła swoje? Wprawdzie do końca konkursu nie dotrwałam, ale przyszłą królową zobaczyłam.
W drodze powrotnej poszłam sobie na lody, podreperować nadwątlone siły.


Za studenckich czasów często tu przesiadywałam, tylko wtedy to była kawiarnia "Kopciuszek"
Niby nazwa w tej samej konwencji, ale to już nie to.

Dla Cesi dodatek specjalny. Trochę się zlewa z tłem, ale innego nie mam.



niedziela, 7 września 2014

Zgrzeszyłam łakomstwem i maszerowałam z jamnikami.

Sobota
Na fali modnej obecnie integracji wszystkich i wszędzie wymyślono w mojej dzielnicy coś takiego:


Przeczytałam o tej imprezie na początku lata i oczywiście na śmierć zapomniałam. Przypomniała mi o niej Córka, popędziłam więc w sobotę. W Parku Krakowskim, niedaleko przystanków autobusowych i tramwajowych alejkę opanowały wszelkiego asortymentu łakocie. Można było kupić kawę z "Pożegnania z Afryką", zjeść na słodko i na pikantnie.



Tu się załamałam, musiałam spróbować tych kolorowych ciasteczek, chociaż ceny były zaporowe. Wiem że barwione chyba chemią, ale czyż nie działają na kubki smakowe samym wyglądem?


Kto miał  ochotę usiadł przy stoliku na skrzynce, albo pobujał  na wyłożonej poduchami kanapie, dzieci miały warsztaty malowania na tkaninie, ludzi pełno i całkiem miło.


Tymczasem trafiłam na stoisko z ciastkami, które obudziło we mnie niepohamowany apetyt i wspomnienie.
Kiedy po studiach wróciłam do Krakowa nie miałam gdzie mieszkać i wynajmowałam mieszkanie u Greków. Gospodarz parzył wspaniałą kawę, Gospodyni piekła niezwykłe ciasto. Dodawała do mąki oliwy i wałkowała tak długo, aż powstawały płaty cienkiego, półprzejrzystego jak pergamin ciasta. Przekładała te płaty masą orzechową, zwijała jak roladę i piekła. Było cudowne w smaku. Drugi raz jadłam podobnie zrobione naleśniki w bułgarskiej mieścinie Gornej Oriachowicy. Były jeszcze polane syropem, siedziały dwa dni w żołądku, ale jakie pyszne!


Nic dziwnego, że zaopatrzyłam się aż w trzy takie, potwornie drogie ciasteczka. Były z różnymi orzechami, musiałam je zjeść. Starczyły za obiad i kolację tylko....smakowały PRAWIE tak samo.
Albo mi się smak zmienił, albo jest różnica. Tego już nie sprawdzę.



Sobotę zakończyłam spacerem, a potem żeby nie było zbyt pięknie strzeliła uszczelka pod zlewem, zalało szafkę, trzeba było naprawić i posprzątać.
Wobec powyższego opiszę marsz z jamnikami jutro.