czwartek, 24 kwietnia 2014

Przyswajanie wiedzy

Wiosna w pełni, zakwitły kasztany, niedługo maj i juwenalia, czas zabrać się do nauki. Jeszcze tylko rajdy dwa i trzeba przysiąść fałdów.
Wiadomo jak wtedy było bez dzisiejszych możliwości. Z wykładu trzeba było zrobić notatki, na ćwiczenia przygotować to i owo. Bez internetu, ksera, tylko biblioteka i czytelnia.
Najczęściej siedziało się "Pod Baranami" gdzie była w miarę wyposażona czytelnia i barek. Wiele godzin tam spędzonych wyglądało tak, że na zaklepanym miejscu leżała książka i zeszyt, a "uczone" dyskusje odbywały się w barku. No i można było się umówić właśnie tam.


Te okna nad balkonikiem należały do czytelni, wchodziło się przez dziedziniec. dzisiaj czytelni już nie ma.


W owych czasach, to co dzisiaj stanowi przedmiot odrębnych studiów, u nas było na fakultetach. Niemożliwe było zaliczenie wszystkich, ale się chodziło w miarę możliwości z inną grupą bo były ciekawe.
Historia kina z filmami, które nie były wyświetlane w kinach, czy zajęcia teatralne z młodziutkim Janem Nowickim. No i jeszcze, zwolniona z łaciny, chodziłam na ćwiczenia podpowiadać kolegom.
Drugim źródłem wiedzy była czytelnia przy Franciszkańskiej (też już nie istnieje). Pochyłe pulpity, skrzypiące niemiłosiernie krzesła, tam się chodziło z mniejszą ochotą.


Czytelnia zajmowała  pierwsze piętro na lewo od bramy.
Na koniec królowa bibliotek - Jagiellonka. Tu już trzeba było się przyłożyć,  bo pozycji, których było niewiele egzemplarzy nie wypożyczano na długo, niektóre były dostępne były tylko w czytelni. Zdarzało się że się siedziało od rana do wieczora z małymi przerwami, bo przez dwa dni trzeba było przyswoić 300 do 500 stron. Najbardziej lubiłam czytelnię starych druków, tam była specyficzna atmosfera.


I tak rok po roku, z różnym skutkiem, jakoś te sesje zaliczałam. Nie byłam wybitną studentką, uczyłam się tego co mnie interesowało z ochotą, tego co musiałam - żeby zdać. Bywały egzaminy poprawkowe, a co ciekawe, najtrudniejszą sesję po trzecim roku, udało się zaliczyć bez pudła.
Uczyliśmy się czasem dwójkami, czasem większą grupą, bywało że nad Wisłą, na Plantach, do jednego z egzaminów uczyłam się w Jamie Michalika.
Każdy z egzaminatorów miał swoje upodobania, czasem dziwactwa, wszystkie te "rewelacje" zbierało się od kolegów ze starszych lat. 
Zdane i oblane egzaminy należało uczcić, ale o knajpach opowiem innym razem.





poniedziałek, 21 kwietnia 2014

O świętach, po świętach...

Przy wspólnym, świątecznym stole, zebrało nam się w którymś momencie na wspominki.
Kiedyś z dzieciakami jeździłam na święta do Mamy, tam były tradycyjne rodzinne spotkania, wspólne święcenie.
Nic jednak nie dorówna świętom mojego dzieciństwa. Jeździło się do Babci (ze strony ojca). Nie wiem jakim cudem mały domek pomieścił tylu gości. Przyjeżdżała ciocia z trojgiem dzieci i my. Mama pomagała przygotować baby i ciasta, w Sobotę dzieciaki z koszykami szły do kościoła.

Na ławce przed domem. Ta po prawej to ja.

Po powrocie obowiązkowo trzeba było zjeść kawałek poświęconego chrzanu, miał chronić przed chorobami gardła. W moim przypadku nie pomagało,anginę miałam bardzo często.
W Niedzielę Wielkanocną, po szybkim śniadaniu szło się na mszę, a po niej się zaczynało!
Najpierw do siostry babci, mieszkała blisko, tam już była jej córka z dziećmi, też przyjezdna.Jedliśmy śniadanie nieco obfitsze, następnie wszyscy szliśmy do brata babci. Był gruby i głośno mówił, trochę się go bałam. Tam panowie wypijali nalewkę i następował peregrynacji ciąg dalszy. Tym razem do drugiej babcinej siostry. Tam rodzina też liczna, jakoś się towarzystwo mieściło, jej syn pięknie grał na akordeonie, były tańce i najpyszniejszy na świecie, piętrowy placek z różnych gatunków ciasta przekładany masą i powidłem.
Później powrót do domu, odpoczynek krótki i na nieszpory, po nich całe towarzystwo zjawiało się u nas.
Poniedziałek już był lżejszy, szło się na spacer, odwiedziny już tylko u jednej ciotki. Każdy dom miał swoją "specjalność", więc się jakoś to obżarstwo wytrzymywało.

Część rodziny.

Potem rodzina stopniowo się wykruszała, dzieci dorastały, u Babci zamieszkały jej wnuki, zaczęła się nowa, tarnowska tradycja.
Pozostały wspomnienia i rodzinne opowieści.





piątek, 18 kwietnia 2014

Świątecznie

WSZYSTKIM MIŁYM GOŚCIOM

życzę aby te Święta minęły w różowym nastroju,


były słodkie jak świąteczne wypieki,


i kolorowe jak pisanki.


Życzę też wiosny w sercach i dużo dobrego.


poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Ach co to był za....weekend

Zaczęło się w piątek. Przyjazd długo oczekiwanego Gościa, wieczorne pogaduchy, plany na następny dzień.
Sobotni spacer po Krakowie, odkrywanie nieznanego w znanych miejscach, wizyta na kiermaszu w Rynku.
Kiermasz rozczarowuje komercją, brakiem rozmachu i świeżego pomysłu.
Wiadomo: palmy, zajączki, kurczaczki, ale pisanek mało, koszyków też niewiele, a serce z piernika  do Wielkanocy nie bardzo pasuje.


Jeszcze zaglądamy tu i tam, 


nowa Krypta dla zasłużonych,


"Szuflada" Wisławy Szymborskiej, wystawa zbiorów poetki.
Powrót do domu, wspólne pitraszenie, obiadek, kawka i ciasto. Ale to nie koniec dnia. Teraz jedziemy po następnego Gościa. Trzeba przebrnąć przez niedogodności tymczasowego dworca, trochę tremy z mojej strony, przed spotkaniem i jest.
Powitanie, pryskają wszystkie obawy, spotkanie z żywą  Poezją okazuje się łatwe.
Dalsza część wieczoru na Rynku, tym razem już bez obaw, w takiej obstawie, witam się z Zespołem. Przemili chłopcy, idziemy razem na kolację i umawiamy się na niedzielę.
Reszta wieczoru mija szybko, przy rozmowach zastaje nas noc, nie możemy skończyć.
Niedzielę zaczynamy spacerem po starej części Bronowic, polujemy na motyle,


oglądamy stare domy, przydomowe ogródki, figurki  i koty za płotem.



Powrót obiadek i najważniejsza część dnia, koncert. Radosna muzyka do pięknych tekstów Poetki, urzekające głosy młodych członków Zespołu "Nad Porami Roku", atmosfera wspólnej zabawy, wzruszenia.
(zdjęcia się nie udały)
Powrót i znów zarwana noc, bo nam ze sobą dobrze, bo tematów jeszcze tyle, bo już jutro trzeba się rozstać.
Dziękuję za niezapomniane chwile  kiedy poczułam się młodsza, weselsza, a świat nabrał głębszych barw.





sobota, 5 kwietnia 2014

Edukacji ciąg dalszy

Spacer po Podgórzu przywołał wspomnienia związane już z Krakowem.
Pisałam wcześniej, że po maturze nie dostałam się na studia. Kiedy nie zobaczyłam się na liście przyjętych, decyzję podjęłam szybko. Afisz na słupie reklamował szkołę pomaturalną, pojechałam i zapisałam się. Nawet dobrze mi szła nauka, koleżanki, rodowite krakowianki były wredne na początku, ale jakoś mnie to mało obeszło.
Mieszkałam u cioci, nie bardzo się z nią dogadywałam, skończyło się wyprowadzką.
Jednak cały czas myślałam o studiach, zetknięcie z ciemną stroną życia trochę mnie kosztowało, zrezygnowałam pod koniec drugiego semestru. (no dobrze, nie będę ściemniać, to była szkoła medyczna)
Wzięłam się ostro do nauki i tym razem się udało, dostałam się na studia.
Nie przyznano mi stypendium, tylko obiady. O akademik się nie starałam, bo mama uważała go za gniazdo rozpusty, zamieszkałam na stancji.


W tej kamienicy spędziłam 5 lat. Prawe okno po prawej, na parterze, to nasze okno. Piszę nasze, bo mieszkałam z koleżanką. Pierwsze trzy lata ze studentką ASP, pozostałe dwa z przyjaciółką.
Pokój ogrzewany piecem kaflowym, paliłyśmy same, po węgiel chodziło się do piwnicy. Rąbanie ogromnych brył, było świetne na stresy i złość. 
Gospodyni była w porządku, nie wtrącała się, nie wchodziłyśmy sobie w drogę. Cerberem okazała się dozorczyni kamienicy. Wredna baba, zawsze miała coś do gadania jak musiała otworzyć bramę po 22-giej i brała 2 złote. Zatem zdarzało się wracać przez okno.
To był wtedy plac Zgody, nie Bohaterów Getta. Na placu była stacja benzynowa,
(to jej pozostałość)



 otaczały go niskie, zaniedbane kamieniczki.


W tej mieścił się mały sklepik spożywczy i aut wtedy było niewiele. Na spacery chodziło się zapuszczonymi uliczkami, teraz krajobraz w niektórych miejscach niewiele się zmienił.



Może życia było w nich więcej. Wisła blisko, jak tylko robiło się ciepło, brało kocyk, notatki pod pachę i na bulwary. (Oczywiście wyglądały trochę inaczej niż teraz.) Zdarzało mi się, ze szłam na egzamin mocno przyrumieniona. 

Niedaleko placu, przy ulicy Limanowskiego była szkoła, gdzie organizowano lokal wyborczy. Ponieważ był obowiązek zameldowania się, biegało się co roku na Rynek Podgórski do urzędu.

Dlatego pewnej wyborczej niedzieli, po krnąbrne studentki, które nie dopełniły obywatelskiego obowiązku, przyszli dwaj panowie zachęcać do udania się do urny. Cóż było zrobić, poszłyśmy. Szkoła stoi nadal, jest w zabytkowym budynku.

Zmieniło się przez te lata tak wiele, sentyment do dzielnicy pozostał. Zwłaszcza, że po Kazimierzu nastała moda na Podgórze i widać że coś się dzieje, jakkolwiek wieloletnie zaniedbania jeszcze straszą na podwórkach i w zaułkach.


O stronie "naukowej" mojej edukacji  innym razem.