niedziela, 29 listopada 2015

Ostatni listopadowy...

Była już ostatnia niedziela, co mnie tak wzięło na sentymentalne tytuły?
Nie będę zmieniać, bo to przecież ostatni listopadowy spacer. Po wczorajszym paskudnym szaro burym dniu, dzisiaj rano powitało mnie słońce i błękitne niebo. Temperatura rosła, zaczekałam aż dobije do 10 stopni, zapakowałam aparat i w drogę. Na poziomie gruntu okazało się, że mokro i trochę wieje, ale co tam... Lasek Wolski blisko pójdę sobie przez park.


Mostek nad Rudawą, tutaj poczułam, że wietrzyk zmienia się w dość chłodny wiatr, ale jeszcze do wytrzymania.
Przy ulicy Jesionowej jak zwykle gapię się na mury okalające posesje, wypatrzyłam ostatnią pigwę (a może gruszkę?), której nie zerwał wiatr ani gospodarz.


Park poznaczony długimi cieniami, złote jeszcze niedawno liście zbrązowiały, pusto.


Tyle szyszek, pięknie lśniły w słońcu.


Na tle bezlistnych kasztanowców, czerwone owocki, ozdabiają


Aleję Kasztanową.


Skręcam w stronę Panieńskich Skał, a tu niespodzianka. Musiał w nocy padać śnieg bo na łące i ścieżce jeszcze leży. Okazuje się, że buty mam nie bardzo dostosowane, trochę ślisko i błoto.


W lasku mniej wieje, ale czuję rześkie, już lekko zimowe powietrze.


Nie poszłam zwykłą drogą na kopiec, skręciłam i


 po bardziej równej drodze poszłam w stronę Olszanicy.


Te huby wyglądały jak głowy leśnych straszydeł,


listek nie doleciał do ziemi, zaczepił się po drodze.


Między drzewami podmiejska dzielnica w promieniach słonecznych.


Hmm....ścieżka trochę oblodzona, czy zejdę bez bliskiego spotkania z ziemią?


Zeszłam bez szwanku, co w sumie nie jest nadzwyczajnym osiągnięciem, bo znowu tak wysoko nie było. Po drodze spotkałam kilkoro spacerowiczów z kijkami i biegaczy. Pozazdrościłam im, obraziłam się na siebie za lenistwo i niemrawość i.... na końcu drogi wsiadłam w nadjeżdżający autobus.


Na osiedlu nie ma śladu śnieżnej bieli, są moje ulubione ptaszydła.



Wiatr się wzmógł, ochłodziło się, na niebie ciemne chmury,


wróciłam w samą porę.

środa, 25 listopada 2015

Kantor po raz drugi

Trochę zblakły wrażenia z wycieczki, dostarczyłam sobie dzisiaj innych.
Mam szczęście, że Pan Z jest zafascynowany postacią Kantora i mogę liczyć na Jego towarzystwo przy kolejnych wystawach poświęconych twórczości tego niezwykłego artysty.

Wystawa "Cholernie spadam" poświęcona jest ostatniemu okresowi twórczości malarskiej i teatralnej Tadeusza Kantora, który inicjują spektakle "Ślub" (1986) i "Maszyna miłości i śmierci" (1987) (....)
Późne malarstwo i teatr Tadeusza Kantora naznaczone są intymnością i prywatnymi przeżyciami. Artysta mówi o sobie wprost: o swoich lękach, zwątpieniu, o niespełnionej miłości i przeczuciu zbliżającej się śmierci. 
Skupienie się na sobie ma jeszcze inny kontekst. Artysta zdecydował się przedstawić życie jednostki wszelkim rodzajom totalitaryzmów, przemocy, władzy i bezduszności świata."
Tekst pochodzi z broszurki i jest autorstwa kuratora wystawy.




Cykl obrazów uzupełniających poprzednią ekspozycję został rozmieszczony na metalowych stelażach, a wrażenie pogłębiają rozmieszczone wśród nich lustra. Oglądamy obraz i jego lustrzane odbicie.


Czasem można się było pomylić, stając między odbiciem, a oryginałem, kiedy indziej znów do dzieł dołączała nasza lekko zdeformowana przez lustro sylwetka.


Odbicie,


oryginał.




Takie wejście we wnętrze wystawy, kiedy oglądając obraz ma się świadomość jego odbicia za plecami, że można stanąć tak, aby widać było i jedno i drugie, pogłębia wrażenie i ekspresję obrazów. 
Przyznaję, nie znałam tej strony twórczości Kantora, ale widać jak bardzo była ona związana z teatrem. Wystawę uzupełniają też rysunki artysty.


Niestety odbijałam się w szybach i to zniekształcało obraz, stąd nie mam zdjęć innych rysunków.
Podobała mi się wystawa, zostaliśmy zaproszeni na trzecią odsłonę w styczniu.
Na pewno się wybiorę.

czwartek, 19 listopada 2015

Na zakończenie.

Dzisiaj minął tydzień od naszej wycieczki. Czas zakończyć relację, zwłaszcza że temat na listopadową szarugę odpowiedni. Kiedy za oknem buro, mokro i wietrznie miłym wspomnieniem będą spotkane po drodze....koty.
Jak się zejdą dwie wielbicielki tych zwierzaków, zawsze jakiegoś wypatrzą.


Kiedy ja patrzyłam w prawo, wypatrując w krzakach burasa, który śmignął przez drogę. moja towarzyszka wypatrzyła po lewej rudego przystojniaka.



Najwyraźniej pozował, nie uciekł mimo że byłyśmy prawie blisko.


Czarno-białe cudo siedziało koło remontowanego domu.


Oglądanie domów nie przeszkodziło nam w zachwyceniu się tym grubaskiem po drugiej stronie ulicy. Kicia okazała się towarzyska, przybiegła do nas, łasiła się, wkładała nosek w obiektyw i zaprezentowała oryginalne,,,skarpetki.



Kiedy odchodziłyśmy patrzyła z lekkim wyrzutem, widocznie bliska znajomość była zbyt krótka.


Trochę podobny, ale nie zwrócił na nas uwagi i szybko się zmył.



Pojechałyśmy w Basine okolice, szkoda, że zachmurzyło się i zmierzchało bo pięknie tam jest.
Odwiedziłyśmy mały cmentarzyk,


graniczący z lasem, gdzie wśród liści tylko niepozorne wzgórki wskazują, położenie starych, zapomnianych mogiłek.


Zostałam zaproszona do pięknego domu w wielkim ogrodzie i mogłam zobaczyć 


koty "zewnętrzne", które przychodzą zjeść i ogrzać się.



W domu powitał nas kotek Błyskotek,


trochę nieufna Muszelka


i Niagarka, właścicielka najpiękniejszych wąsów.
Potem był wygodny fotel, światło świec, wonna herbata, pyszne ciasteczka i mruczenie kota na kolanach. 
Jakiś brzydki listopad? Zapomniałam.

wtorek, 17 listopada 2015

Dobczyce

Małe miasteczko na Rabą, ładnie położone, po drodze widziałyśmy kilka ładnych domów, po odpoczynku, kawce i ciachu wskazany jest spacer.
Zaczynamy od ryneczku i przelotowej ulicy. Nie będzie tu historii, ani opisu szczegółów architektonicznych, nie jestem znawcą ani historykiem. Znalazłyśmy kilka ładnych domów.



Kościół, trzeba było chociaż podejść bliżej,


kamieniczki, ale my idziemy dalej.
Po drodze dom z uroczą werandą, którego nie mogłam sfotografować w całości bo przysłaniały słupy, reklamy i ozdabiał wielki, niebieski kosz na śmieci.


Wzdłuż ulicy domy, tym razem nie wypadało zaglądać na podwórka.



Ach, jak nam się podobał ten dom, zwłaszcza środkowa weranda.


Z drugiej strony ulicy też domki, mniej lub bardziej zadbane,


widać, że nie nowe, ciekawe detale, spatynowane czasem drewno.


Znów weranda i


kolorek widoczny z daleka.


Skręcamy w pierwszą lepszą boczną uliczkę. Też jest co oglądać.


Koronkowe wykończenie ściany szczytowej,


 różowiutki domek, który miał z boku gołębnik. 


Bryła tego domu wzbudziła nasz zachwyt i żal nad jego stanem.



Zniszczony i zaniedbany, a obok takie nowe bez polotu.


Ten miał ciekawe framugi okien i drzwi, niby zwykły dom, a jednak coś w nim było.





Powinno się zakazać oszpecania płotu przy takim domu. Reklamy tam są wszędzie, paskudne na dodatek.


Z daleka tego nie widać, ale każda deska jest starannie wykończona,


narożnik też.


Tutaj miałam kłopot, bo przed domem znak, na  balkonie talerz i samochody mi przeszkadzały, nie mogłam stanąć na jezdni.


Zakończyłyśmy wędrówkę znów na ryneczku, przed takim ładnym domem.

O spotkanych czterołapych, puchatych mieszkańcach napiszę osobno.