sobota, 28 czerwca 2014

Przyziemnie o podniebnych lotach

Ładnych parę lat temu, obejrzałam w telewizji program o Grupie Akrobacyjnej "Żelazny". Wypowiadali się członkowie grupy, piloci, spece od lotnictwa akrobacyjnego. Pomyślałam sobie, że warto by zobaczyć taki pokaz na żywo. Za jakiś czas nadarzyła się okazja. Ponieważ mam skłonność do wybierania trudniejszej drogi, pojechałam wtedy autobusem i na teren dawnego lotniska dostałam się przez dziurę w płocie. Dzięki temu mogłam obejrzeć z bliska samoloty i sam pokaz w sprzyjających warunkach. Niestety gdzieś przepadły zdjęcia. Miałam ochotę pójść raz jeszcze, ale albo pogoda nie sprzyjała, albo inne trudności i minęło kilka lat.
Dzisiaj postanowiłam jednak się wybrać. Mam dość daleko i chyba zbyt późno wyszłam. Nie zdążyłam na pokaz akrobacji grupy z Warszawy zobaczyłam tylko końcowe, tradycyjne serduszko.


Impreza nosi tytuł : Małopolski  Piknik Lotniczy i  niestety atmosfera bardzo piknikowa. Minęłam plenerową ekspozycję Muzeum Lotnictwa,



i dotarłam do barierki oddzielającej tłum od  oczekujących na starty samolotów. Niestety tłum był tak gęsty, że niewiele zobaczyłam.


Zatrzymałam się, zacisnęłam zęby i  zwalczyłam chęć natychmiastowej ucieczki. Hałas, bynajmniej nie samolotów tylko ludzki, łażący wte i wewte ludzie, płaczące dzieci i...on. Zapowiadający poszczególne loty i pokazy. Nie wiem kto to był. O pilotach, historii samolotów opowiadał bardzo ciekawie, ale dowcipy i komentarze wychodziły mu cięższe od bombowców.
Udało mi się zrobić zdjęcie słynnych Spitfire'a  i kukuruźnika.




(Nie jestem pewna, czy dobre zamieściłam zdjęcie)
Udało mi się obejrzeć akrobację pojedynczego samolotu i nabawiłam się sprzętowego kompleksu.



Jak zobaczyłam te półmetrowe rury obiektywów, to mój aparacik chciał się schować do torebki.


Niestety grupa "Żelazny" dla której przyszłam, pokaz ma dopiero jutro, prowadzący opowiedział następny głupawy dowcip, poczułam się ogłuszona, nogi mnie bolały i z wielkim żalem opuściłam pokazy. 
Były tłumy ludzi, masa kramów z jedzeniem, piciem i wszelakim "dobrem" dla gawiedzi.


W drodze powrotnej popełniłam oczywiście "sprawdzony" błąd. Zamiast iść przez park,


poszłam w drugą stronę, zapominając o remoncie ulicy. Przenieśli przystanek i musiałam pokonać kawał drogi wzdłuż wykopów i pokiereszowanych chodników.
Doszłam do wniosku ze starsza pani powinna już sobie darować takie rozrywki.








wtorek, 24 czerwca 2014

Spotkanie

Odwiedziła mnie Mama z dwiema Córkami. Poznałyśmy się dwa lata temu we Wrocławiu, na  spotkaniu blogujących Pań. Byłam wtedy osobą z zewnątrz, tylko pisałam komentarze, ale zaprosiły mnie, zaakceptowały i znajomość przetrwała. Powiedziałabym, że nawet się zacieśniła.
Jestem pełna wdzięczności i podziwu dla tych przesympatycznych Dziewczyn, które sprawiły, że poczułam się jak w gronie najlepszych przyjaciół.
Ponieważ Panie chciały zobaczyć Kraków, zaliczyłyśmy jak rasowe turystki, wszystkie kluczowe zabytki, włócząc się po mieście. Zawędrowałyśmy na Jarmark Świętojański na bulwarach wiślanych. Obejrzałyśmy turniej rycerski i kilka kramów z  rozmaitym asortymentem.




Zjeść też można było i kupić chleb pieczony wedle starej receptury,


Obejrzeć narzędzia powroźnika,


oraz wypróbować klatkę na  przestępców, wystawionych na pośmiewisko gawiedzi.


Wieczorkiem miłe pogaduszki przy herbatce, rano dalsze zwiedzanie. Byłyśmy na Kopcu Kościuszki, spacerowały mniej znanymi uliczkami, potem obiad i już trzeba  się szykować do rozstania. 
Jeszcze Mały Rynek i znów kramy, a na nich cuda-wianki.



Panie są miłośniczkami kotów.
 Jeszcze ostatnie spojrzenie na Teatr Słowackiego, kilka zdjęć i już koniec, trzeba na dworzec i się rozstać.
Nie lubię po takich miłych spotkaniach wracać do pustego domu.
Dziękuję Wam za odwiedziny.

środa, 18 czerwca 2014

Denerwujące zakupy i przegapiona impreza.

Nie lubię robić zakupów w wielkich sklepach typu Tesco, Auchan itp. Niestety czasem trzeba, a że mi pod nosem otworzył podwoje Lidl, to skorzystałam. Wózki na miarę kupujących zmotoryzowanych, koszyków nie ma, trzeba manewrować w ciasnych alejkach wielkim "mercedesem". Wyminięcie się dwóch takich   wymaga samozaparcia, niestety bywa tak, że ktoś zostawi na środku i  wybiera w nieskończoność po jednej cebulce.
Najbardziej denerwuje mnie paskudny zwyczaj otwierania opakowań. Chciałam kupić moskitierę, a tam w pomieszanie z poplątaniem. Napis nad boksem głosi, żeby opakowań nie otwierać, otwarte dwa na pokaz, pudełka opisane dokładnie. Tymczasem otwartych prawie dziesięć, powpychane potem byle jak, pomieszane rozmiary i kolory. Czy my się nigdy nie nauczymy porządku? To samo dotyczy ciuszków, tam to już kompletny bałagan. Ja rozumiem, ze każdy chce zobaczyć, ale czy niebieska koszulka, rozmiar s różni się  czymś, prócz koloru od różowej w tym samym rozmiarze?
Znalazłam wreszcie co chciałam, szybko wyszłam, zaniosłam zakupy do domu.
Wczoraj w Muzeum Lotnictwa był pokaz różnej maści robotów, nie mogłam pójść, część imprezy była dzisiaj na Rynku. Postanowiłam obejrzeć co też konstruktorzy  potrafią wymyślić. Niestety, źle przeczytałam informację i przyszłam po imprezie. Udało mi się "złapać" tylko kilka, niewiadomego przeznaczenia, bo reszta już się zwinęła.


Te małe wyglądały jak chrabąszcze



Wściekła na swoje gapiostwo wróciłam do domu kupując sobie po drodze moje ulubione nasturcje na pociechę.


sobota, 14 czerwca 2014

Moskwa

Wiem, że temat niepoprawny politycznie, ale nigdy tej wyprawy nie żałowałam.
To było jeszcze przed rozpadem ZSRR, ale dokładnie umiejscowić w czasie nie potrafię. (przed Bułgarią).
Mąż, który uwielbiał podróże, załapał się na trzymiesięczny kurs, czy co tam to było, do Moskwy. Najpierw się krzywiłam, ale obiecał, że może się uda załatwić zaproszenie, zgodziłam się. Po lekturze "Dzieci Arbatu", "Mistrzu i Małgorzacie", chciałam zobaczyć miejsce gdzie Annuszka rozlała  olej słonecznikowy.
Wyjechał na początku lutego, a ja zostałam z dzieciakami. Po miesiącu dał znać że zaproszenie jest realne i trzeba wyrobić paszport. Czyli: złożenie wniosku - kolejka, pilnowanie miejsca, dyżury nawet nocne, lista, stałam trzy dni. Dzieci musiały sobie radzić, do pracy też trzeba było iść. Nareszcie się udało. Termin za 6 tygodni, czyli pierwszy wariant wyjazdu odpada. Nareszcie udaje mi się paszporty odebrać. Minęły święta, mąż przyjechał, przywiózł formalne zaproszenie, zaczęłam załatwiać urlop bezpłatny. W dzień jego wyjazdu, odprowadziłam na dworzec, jechał do Warszawy, do Moskwy wracał samolotem. Tymczasem ja do konsulatu po wizę. I tu porażka, konsul stanowczo, bez uzasadnienia, odmawia wizy. Nie i już!!
Wkurzona  wychodzę i główkuję jak zawiadomić męża. Komórek nie było, on już pewnie na lotnisku, do Moskwy się nie dodzwonię (zawsze dzwonił mąż), szkoda czasu. Wsiadam do tramwaju, wracam do domu i postanawiam zadzwonić na lotnisko. O dziwo, udaje się, wzywają męża (o mało nie dostał zawału) i przekazuję wiadomość. Wścieka się, ale każe czekać, aż coś załatwi.
Cóż było zrobić, odkręcam urlop i czekam. Po jakimś czasie telefon. Mam kumpla dobrego ze studiów, pracuje w KW, idź do niego, obiecał, że załatwi. Najpierw musiałam znaleźć gdzie owa instytucja się znajduje, zadzwonić, umówić się, pójść. Tam od znajomego, do innego pana, ten łapie za telefon i dzwoni do konsulatu. Po 5 minutach rozmowy, mam czego chcę. Następnego dnia mam się zgłosić w konsulacie, powołać, odebrać wizę. Idę z duszą na ramieniu, każą czekać (długo) wreszcie wołają. A tam urzędnik, nabzdyczony jak indor, krzyczy waląc pięścią w stół: daję wam te wizy, ale tylko na 10 dni i w drodze wyjątku! (hi, hi, ja chciałam na tydzień!). Łapię, dziękuję i uciekam, żeby się nie rozmyślił.
Bilety, zawiadomienie męża, odwiezienie młodszej córki do mamy i w drogę. Jeszcze tylko trauma przed wyjazdem: nie ma taksówki, tramwaj się spóźnia, wpadamy na peron pół minuty przed odjazdem pociągu.
Podróż kuszetką wygodna, odprawa celna na granicy bez klopotów, dojeżdżamy szczęśliwie. Mąż czeka, jedziemy do "miasteczka studenckiego", bo tam miał kwaterę. Pierwsze zetknięcie z moskiewskim metrem robi wrażenie. Akademiki to 4 połączone przewiązkami pałace kultury z budką strażniczą, gdzie trzeba pokazać "bumagę". W środku charakterystyczny zapach kurzu i starego drewna, mały pokój, łóżko, stół i dostawiona polówka. Łazienki i kibelki na korytarzu.
Trochę się zawiodłam, bo Arbat był w remoncie, przysłonięty rusztowaniami, ale przez tydzień intensywnie 
zwiedzaliśmy.
Obowiązkowo Plac Czerwony, dziedziniec Kremla, cerkiew św. Wasyla i kremlowska, dzień w galerii Tretiakowskiej, mieliśmy szczęście, bo akurat gościli czasową wystawę z Galerii Uffizi.


Mur Kremla


Zmiana warty przed mauzoleum Lenina


Jedna z nielicznych ocalałych cerkwi


Cerkiew św. Wasyla na tle burzowych chmur.

Dawno to było, zapamiętałam: rozbuchana, megalomańska architektura, metro - imponujące i pchający się ordynarnie pasażerowie, sklepy, w których najpierw należało wypatrzeć towar na półce, zapłacić w kasie i wrócić z paragonem po odbiór. Doprowadzało mnie to do szewskiej pasji, bo stało się dwa razy w kolejce.
Ludzie: spotkaliśmy Polkę sprzedającą z wózka kwas chlebowy, która się popłakała na dźwięk ojczystego języka i opowiedziała nam swoją historię, kustosza opuszczonej cerkwi, który oglądając się przez ramię, pokazał zniszczenia wynikłe z wieloletnich zaniedbań, kilka osób, które życzliwie pokazały drogę.
Jedyna restauracja, w której byliśmy była w marmurach i palisandrach, z obsługą na zwolnionych obrotach, brudnymi obrusami i przepyszną solianką.
Zaliczyliśmy jeszcze podmoskiewską letnią siedzibę carów i trzeba było wracać. 
Podróż minęła bez problemów, tylko znajomi się dziwili dlaczego nie zobaczyłam świętego truchła rewolucji. Niestety kolejki do mauzoleum były gigantyczne, a nam było szkoda czasu.



sobota, 7 czerwca 2014

Nad morzem i....niespodziewany koniec podróży

Dotarliśmy w okolice  Burgas. Samo miasto nieciekawe,  portowe, zmierzamy na pole namiotowe kawałek dalej. Namioty rozbite, manele pochowane i na plażę. Dzieci uradowane, piasek, woda, kąpiel  mimo ze fala wysoka.

Jeden z naszych namiotów na biwakowym klepisku.


Ten piękny błękit wody na drugi dzień zmienił się w zieleń. Fale były coraz wyższe, przez noc przywlokły ze sobą ogromną ilość zielonych, długich wodorostów. Kąpiel już nie była przyjemnością, toalety i warunki sanitarne fatalne, zwinęliśmy się i dalej na północ, wzdłuż wybrzeża.
 Natrafiliśmy na przyzwoity camping i zatrzymaliśmy się na dłużej. Spotkaliśmy rodaków (nad morzem ich było pełno) i co tu dużo gadać, przeważnie wzbudzaliśmy politowanie, u nielicznych podziw. Większość przyjeżdżała z wypasionymi namiotami i sprzętem, zakotwiczała na dwa tygodnie, siedziała na plaży i tyle.
My nie mieliśmy nawet stolika i krzeseł, posiłek rozkładało się na masce samochodu, za to na ślicznych lnianych serwetkach, jadło na stojąco. Na tym postoju zepsuł nam się palnik i trzeba było go przetkać. Zanim to mąż zrobił, sąsiedzi Polacy nie wytrzymali, widząc małą popijającą kolację winem (rozcieńczonym) zagotowali nam wodę i użyczyli krzesełka.
Nie mogli pojąć, że my tak wędrujemy i nam się chce. A my mieliśmy w planach Neseber.




Cudowne, położone na półwyspie miasteczko z zabytkami z V, VI wieku. Malownicze, urokliwe z aurą starożytności. 
Nasza podróż zbliżała się ku końcowi, mieliśmy jeszcze w planach Warnę i zakończenie w Bałcziku. Pożegnaliśmy miłych sąsiadów (pomogli naprawić palnik) i do Warny. Ponieważ temperatury były tropikalne, samochód nagrzewał się jak piec, ruszyłam w drogę w kostiumie kąpielowym. Zbliżaliśmy się do Warny i na moście prowadzącym do miasta, na czteropasmowej drodze, przepuściliśmy wielgaśny samochód na tureckiej  rejestracji. Facet jechał szybko i nierówno. Tymczasem ów samochód nagle wykonał manewr, zajechał drogę samochodom przed nami. Nic się nie dało zrobić. Mimo rozpaczliwego hamowania patrzyłam jak zaczarowana na zbliżający się nieuchronnie tył samochodu. Uderzenie było na tyle mocne, że rozwaliło nam lewy błotnik, bagażnik z dachu zleciał razem z namiotami i kołem. Dzieciom nic się nie stało, miałam otarte od pasa ramię, mąż skórę zdartą z stopy. 
Wyskakiwałam z samochodu, wyciągając w popłochu kieckę z bagażnika, zbieraliśmy rozrzucone klamoty i trzeba było wszystko upchać z tyłu. Czekaliśmy w nieskończoność na policję, wreszcie mąż z starszą córką wsiadł do samochodu (był sprawny!) i pojechał na pobliski parking, ja z młodszą na piechotę dołączyłam później. I tu przydała się zawarta w górach znajomość. Znaleźliśmy  dziewczynę, pomogła nam dostać się na camping w pobliżu, a potem znaleźć  warsztat. Byliśmy ubezpieczeni, więc jakoś się to udało załatwić. Czekaliśmy na naprawę trzy dni. Do miasta można było popłynąć stateczkiem, na plażę trzeba było pokonać prawie czterysta schodów, w morzu pływało mnóstwo ślicznych meduz, masło w garnuszku topiło się od upału. I gdyby nie wypadek byłaby sielanka. Byliśmy na kolacji u rodziców Rali (imię znajomej), podziękowaliśmy za pomoc. Po trzech dniach samochód wyglądał tak.


Już nie pojechaliśmy dalej, bo trzeba było wracać. Przez Ruse, Tokaj do Polski. Niestety bagażnik się poluzował i zjeżdżał z dachu. nic nie pomagało, trzeba było wystawić rękę przez okno i trzymać. Dobrze, ze po mojej stronie, trzymałam całą drogę, bo wszelkie próby umocnienie działały krótko.
Podróż trwała miesiąc i do dzisiaj  wspominamy ją z przyjemnością.


piątek, 6 czerwca 2014

Bułgarii ciąg dalszy...

Zanim wyruszymy w dalszą drogę, garść ciekawostek.
Po tygodniu częstego rozbijania namiotów, dmuchania materacy, doszliśmy do niezłej wprawy. Jedliśmy śniadania i kolacje przyrządzone we własnym zakresie na kuchence turystycznej, obiady gdzie popadło, albo wcale. W Sofii, nie dość, że nas Gospodyni karmiła po królewsku, to jeszcze obaliliśmy z Gospodarzem gąsiorek rakiji (bimber z winogron). W mieście korzystaliśmy z  barów, bardzo lubiłam chłodnik. Wszędzie można było kupić rodzaj jogurtu, którym tubylcy popijali wszystko. Nam kuchnia służyła, sensacji żołądkowych nie mieliśmy.
Wbrew temu, co nam mówiono, spotkaliśmy się z życzliwością, a niedogodności w podróży były wkalkulowane.
Z Sofii pojechaliśmy na południe, w stronę gór, zwiedzając po drodze słynny Rylski Monastyr.




Dalej, bardziej na południowy zachód i znów byłam w Bansku. Minęło parę lat, miasteczko się rozrosło, wyładniało, ale jeszcze miejscami nie straciło swojego uroku.


Następny przystanek u podnóża gór, okazał się mało atrakcyjny. Zrobiło się zimno i zaczął padać deszcz. Musieliśmy zrezygnować z pieszych wycieczek, a namiotów nie dało się zwinąć, bo były mokre. Tam zawarliśmy ciekawą znajomość, która potem okazała się zbawienna. Córka poznała młodą dziewczynę z Warny, zaprzyjaźniły się, zaprosiła nas do siebie podając adres.
Po trzech dniach, wyjrzało słońce, wysuszyło namioty, spakowaliśmy manatki i dalej w drogę.
Po drodze mniej znany, ale też śliczny Monastyr Baczkowski i Asenowgrad, dawna twierdza górująca nad okolicą.


Teraz jedziemy wzdłuż południowej granicy na wschód, mijając urocze wioseczki, kupując po drodze piękne, nabrzmiałe sokiem brzoskwinie. Kiedy skręciliśmy na jedną z bocznych dróg zaczepili nas żołnierze pogranicza i kazali wrócić na główną drogę. Byli uprzejmi, ale nieprzejednani.
Tak dotarliśmy do Harmanli, małej miejscowości niedaleko zbiegu granic bułgarskiej, greckiej i tureckiej.
Camping maleńki, dwa budyneczki, łazienki, recepcja i tylko my. Ziemia spalona na kamień, ledwo dało się wbić śledzie, wysuszona trawa i wieczorny koncert cykad po rozgwieżdżonym niebem. To był jeden z piękniejszych noclegów.
A na drugi dzień w stronę Burgas i nad morze.
cdn





czwartek, 5 czerwca 2014

Na fali wspomnień...

Zrobiło się ciepło, pogodnie, zapachniało latem, a w wiadomościach tv ciągle o ostatnim ćwierćwieczu, to i mnie zebrało się na wspominki.
Pisałam już kiedyś o wyjeździe do Bułgarii, tym razem wyjazd tam, ale trochę inny.
Dorobiliśmy się już dwóch córek, samochodu (maluch) i możliwości wyjazdu na zaproszenie. To już było po Sierpniu i stanie wojennym, czyli schyłek PRL-u.
Plan był ambitny: do malucha weszło: dwoje dzieci, dwoje dorosłych, 2 namioty, 4 materace, 4 śpiwory, sprzęt biwakowy (bez krzesełek i stolika), zapasowe koło, kanister z benzyną, ciuchy dla 4 osób na miesiąc.
Przez Chyżne, na Budapeszt, Szeged do granicy z Rumunią. I tu pierwsza przeszkoda. Po noclegu na Węgrzech, utknęliśmy na granicy rumuńskiej na 12 godzin. W upale, żółwim tempem posuwała się kolejka samochodów. Kiedy wreszcie dotarliśmy do odprawy, dzieci były wykończone i zapadła noc. Jechaliśmy jeszcze parę godzin, ale wreszcie na jakimś parkingu przekimaliśmy w samochodzie do rana.
Następnego dnia przejazd przez Rumunię, granica z Bułgarią już przekroczona bez większych problemów, chociaż też powoli.

Przeprawa promem przez Dunaj.
Potem przez góry do Sofii. Po drodze kilka malowniczych miejscowości. Wyglądało to mniej więcej tak: Nocleg, zwijanie obozu, zwiedzanie po drodze do następnej miejscowości, nocleg, czasem dwa, kiedy okolica była atrakcyjna.








Po górskich atrakcjach chwila przerwy w cywilizowanych warunkach. Dojechaliśmy do stolicy.
Zamieszkaliśmy u poznanej wcześniej Bułgarki. Spędziliśmy tam 3 dni.
Witosza, wzgórza nad Sofią i widok na miasto.


Po miejskim wypoczynku wyruszyliśmy dalej na południe, ku górom.
cdn (muszę znaleźć zdjęcia)