To było jeszcze przed rozpadem ZSRR, ale dokładnie umiejscowić w czasie nie potrafię. (przed Bułgarią).
Mąż, który uwielbiał podróże, załapał się na trzymiesięczny kurs, czy co tam to było, do Moskwy. Najpierw się krzywiłam, ale obiecał, że może się uda załatwić zaproszenie, zgodziłam się. Po lekturze "Dzieci Arbatu", "Mistrzu i Małgorzacie", chciałam zobaczyć miejsce gdzie Annuszka rozlała olej słonecznikowy.
Wyjechał na początku lutego, a ja zostałam z dzieciakami. Po miesiącu dał znać że zaproszenie jest realne i trzeba wyrobić paszport. Czyli: złożenie wniosku - kolejka, pilnowanie miejsca, dyżury nawet nocne, lista, stałam trzy dni. Dzieci musiały sobie radzić, do pracy też trzeba było iść. Nareszcie się udało. Termin za 6 tygodni, czyli pierwszy wariant wyjazdu odpada. Nareszcie udaje mi się paszporty odebrać. Minęły święta, mąż przyjechał, przywiózł formalne zaproszenie, zaczęłam załatwiać urlop bezpłatny. W dzień jego wyjazdu, odprowadziłam na dworzec, jechał do Warszawy, do Moskwy wracał samolotem. Tymczasem ja do konsulatu po wizę. I tu porażka, konsul stanowczo, bez uzasadnienia, odmawia wizy. Nie i już!!
Wkurzona wychodzę i główkuję jak zawiadomić męża. Komórek nie było, on już pewnie na lotnisku, do Moskwy się nie dodzwonię (zawsze dzwonił mąż), szkoda czasu. Wsiadam do tramwaju, wracam do domu i postanawiam zadzwonić na lotnisko. O dziwo, udaje się, wzywają męża (o mało nie dostał zawału) i przekazuję wiadomość. Wścieka się, ale każe czekać, aż coś załatwi.
Cóż było zrobić, odkręcam urlop i czekam. Po jakimś czasie telefon. Mam kumpla dobrego ze studiów, pracuje w KW, idź do niego, obiecał, że załatwi. Najpierw musiałam znaleźć gdzie owa instytucja się znajduje, zadzwonić, umówić się, pójść. Tam od znajomego, do innego pana, ten łapie za telefon i dzwoni do konsulatu. Po 5 minutach rozmowy, mam czego chcę. Następnego dnia mam się zgłosić w konsulacie, powołać, odebrać wizę. Idę z duszą na ramieniu, każą czekać (długo) wreszcie wołają. A tam urzędnik, nabzdyczony jak indor, krzyczy waląc pięścią w stół: daję wam te wizy, ale tylko na 10 dni i w drodze wyjątku! (hi, hi, ja chciałam na tydzień!). Łapię, dziękuję i uciekam, żeby się nie rozmyślił.
Bilety, zawiadomienie męża, odwiezienie młodszej córki do mamy i w drogę. Jeszcze tylko trauma przed wyjazdem: nie ma taksówki, tramwaj się spóźnia, wpadamy na peron pół minuty przed odjazdem pociągu.
Podróż kuszetką wygodna, odprawa celna na granicy bez klopotów, dojeżdżamy szczęśliwie. Mąż czeka, jedziemy do "miasteczka studenckiego", bo tam miał kwaterę. Pierwsze zetknięcie z moskiewskim metrem robi wrażenie. Akademiki to 4 połączone przewiązkami pałace kultury z budką strażniczą, gdzie trzeba pokazać "bumagę". W środku charakterystyczny zapach kurzu i starego drewna, mały pokój, łóżko, stół i dostawiona polówka. Łazienki i kibelki na korytarzu.
Trochę się zawiodłam, bo Arbat był w remoncie, przysłonięty rusztowaniami, ale przez tydzień intensywnie
zwiedzaliśmy.
Obowiązkowo Plac Czerwony, dziedziniec Kremla, cerkiew św. Wasyla i kremlowska, dzień w galerii Tretiakowskiej, mieliśmy szczęście, bo akurat gościli czasową wystawę z Galerii Uffizi.
Mur Kremla
Zmiana warty przed mauzoleum Lenina
Jedna z nielicznych ocalałych cerkwi
Cerkiew św. Wasyla na tle burzowych chmur.
Dawno to było, zapamiętałam: rozbuchana, megalomańska architektura, metro - imponujące i pchający się ordynarnie pasażerowie, sklepy, w których najpierw należało wypatrzeć towar na półce, zapłacić w kasie i wrócić z paragonem po odbiór. Doprowadzało mnie to do szewskiej pasji, bo stało się dwa razy w kolejce.
Ludzie: spotkaliśmy Polkę sprzedającą z wózka kwas chlebowy, która się popłakała na dźwięk ojczystego języka i opowiedziała nam swoją historię, kustosza opuszczonej cerkwi, który oglądając się przez ramię, pokazał zniszczenia wynikłe z wieloletnich zaniedbań, kilka osób, które życzliwie pokazały drogę.
Jedyna restauracja, w której byliśmy była w marmurach i palisandrach, z obsługą na zwolnionych obrotach, brudnymi obrusami i przepyszną solianką.
Zaliczyliśmy jeszcze podmoskiewską letnią siedzibę carów i trzeba było wracać.
Podróż minęła bez problemów, tylko znajomi się dziwili dlaczego nie zobaczyłam świętego truchła rewolucji. Niestety kolejki do mauzoleum były gigantyczne, a nam było szkoda czasu.
Nigdy tam nie byłam. Moskwa mnie nie kusi, bardziej Petersburg.
OdpowiedzUsuńŚwięte truchło rewolucji - co za trafne i dwuznaczne określenie!
Mężowi się udało pojechać do Petersburga, my miałyśmy mało czasu.
UsuńMiasto kontrastów i paradoksów. Zachwycające i odpychające jednocześnie. Nigdy nie byłam, chociaż faktycznie, chciałabym zobaczyć Patriarsze Prudy. :)
OdpowiedzUsuńNie dziwię się, że na... kolejkę szkoda Wam było czasu. :)
Widziałam dzieci z przedszkola stojące karnie w długaśnej kolejce. Urabiani przez tyle lat propagandą, nie dziwię się, że tęsknią za Sojuzem.
UsuńJak zawsze jestem pełen podziwu dla Twej determinacji . Ten telefon na lotnisko, wizyta w KW i konsulacie to mistrzostwo świata. Chętnie zobaczyłbym tę Twoją Moskwę , uchwycić świat takim jakim jest ... przecież za chwilkę się zmieni. Pasja do podróżowania godna szacunku i do tego ... Ewo ...masz dar opowiadania. Czytać to co napiszesz i oglądać Twoje zdjęcia to sama przyjemność :-)
OdpowiedzUsuńNiestety zdjęcia ze slajdów, część nie do odtworzenia, wyblakły i się zniszczyły.
OdpowiedzUsuńDzisiaj już bym chyba tak nie potrafiła się uprzeć.
To tylko brak właściwej motywacji :-)
UsuńTak to było w tamtych czasach... Efekty tej buty urzędniczej jeszcze zbieramy. Moskwa na pewno ci wynagrodziła te nieprzyjemności przedwyjazdowe.
OdpowiedzUsuńTeraz nabrały miano anegdoty rodzinnej. Najważniejsze, że wyjazd doszedł do skutku.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że tutaj uwieczniłaś tę opowieść... :-)
OdpowiedzUsuń