Jeden z naszych namiotów na biwakowym klepisku.
Ten piękny błękit wody na drugi dzień zmienił się w zieleń. Fale były coraz wyższe, przez noc przywlokły ze sobą ogromną ilość zielonych, długich wodorostów. Kąpiel już nie była przyjemnością, toalety i warunki sanitarne fatalne, zwinęliśmy się i dalej na północ, wzdłuż wybrzeża.
Natrafiliśmy na przyzwoity camping i zatrzymaliśmy się na dłużej. Spotkaliśmy rodaków (nad morzem ich było pełno) i co tu dużo gadać, przeważnie wzbudzaliśmy politowanie, u nielicznych podziw. Większość przyjeżdżała z wypasionymi namiotami i sprzętem, zakotwiczała na dwa tygodnie, siedziała na plaży i tyle.
My nie mieliśmy nawet stolika i krzeseł, posiłek rozkładało się na masce samochodu, za to na ślicznych lnianych serwetkach, jadło na stojąco. Na tym postoju zepsuł nam się palnik i trzeba było go przetkać. Zanim to mąż zrobił, sąsiedzi Polacy nie wytrzymali, widząc małą popijającą kolację winem (rozcieńczonym) zagotowali nam wodę i użyczyli krzesełka.
Nie mogli pojąć, że my tak wędrujemy i nam się chce. A my mieliśmy w planach Neseber.
Cudowne, położone na półwyspie miasteczko z zabytkami z V, VI wieku. Malownicze, urokliwe z aurą starożytności.
Nasza podróż zbliżała się ku końcowi, mieliśmy jeszcze w planach Warnę i zakończenie w Bałcziku. Pożegnaliśmy miłych sąsiadów (pomogli naprawić palnik) i do Warny. Ponieważ temperatury były tropikalne, samochód nagrzewał się jak piec, ruszyłam w drogę w kostiumie kąpielowym. Zbliżaliśmy się do Warny i na moście prowadzącym do miasta, na czteropasmowej drodze, przepuściliśmy wielgaśny samochód na tureckiej rejestracji. Facet jechał szybko i nierówno. Tymczasem ów samochód nagle wykonał manewr, zajechał drogę samochodom przed nami. Nic się nie dało zrobić. Mimo rozpaczliwego hamowania patrzyłam jak zaczarowana na zbliżający się nieuchronnie tył samochodu. Uderzenie było na tyle mocne, że rozwaliło nam lewy błotnik, bagażnik z dachu zleciał razem z namiotami i kołem. Dzieciom nic się nie stało, miałam otarte od pasa ramię, mąż skórę zdartą z stopy.
Wyskakiwałam z samochodu, wyciągając w popłochu kieckę z bagażnika, zbieraliśmy rozrzucone klamoty i trzeba było wszystko upchać z tyłu. Czekaliśmy w nieskończoność na policję, wreszcie mąż z starszą córką wsiadł do samochodu (był sprawny!) i pojechał na pobliski parking, ja z młodszą na piechotę dołączyłam później. I tu przydała się zawarta w górach znajomość. Znaleźliśmy dziewczynę, pomogła nam dostać się na camping w pobliżu, a potem znaleźć warsztat. Byliśmy ubezpieczeni, więc jakoś się to udało załatwić. Czekaliśmy na naprawę trzy dni. Do miasta można było popłynąć stateczkiem, na plażę trzeba było pokonać prawie czterysta schodów, w morzu pływało mnóstwo ślicznych meduz, masło w garnuszku topiło się od upału. I gdyby nie wypadek byłaby sielanka. Byliśmy na kolacji u rodziców Rali (imię znajomej), podziękowaliśmy za pomoc. Po trzech dniach samochód wyglądał tak.
Już nie pojechaliśmy dalej, bo trzeba było wracać. Przez Ruse, Tokaj do Polski. Niestety bagażnik się poluzował i zjeżdżał z dachu. nic nie pomagało, trzeba było wystawić rękę przez okno i trzymać. Dobrze, ze po mojej stronie, trzymałam całą drogę, bo wszelkie próby umocnienie działały krótko.
Podróż trwała miesiąc i do dzisiaj wspominamy ją z przyjemnością.
Ta przyjemność wspomnień najważniejsza :)
OdpowiedzUsuńOwszem, przyjemność.
OdpowiedzUsuńFajnie tak powspominać sobie.Teraz lato to każdy nad morze będzie jeździł.
OdpowiedzUsuńBuziaki na niedzielę pozdrawiam gorąco.
Dziękuję i wzajemnie.
OdpowiedzUsuńDobrze że mimo wypadku masz miłe wspomnienia. Taka włóczęga to świetna sprawa. :))
OdpowiedzUsuńPrzez jakiś czas potem kuliłam się jak nas wyprzedzali, potem mi przeszło.
OdpowiedzUsuńEwo :-)
OdpowiedzUsuńBrak mi słów ! Tacy Dzielni byliście ! Nie wiem czy to wszystko nie wina Twego kostiumu ! :-) . Turcy to wrażliwcy na Kobiece Wdzięki :-)
Jestem pełen podziwu.
Dałaś swoi córciom tak wiele.
Podziwiam , naprawdę podziwiam ! :-)
i ... zazdroszczę .
Na szczęście dobrze się skończyło, a Turek mnie nie widział, był pochłonięty jazdą.
OdpowiedzUsuńNo to wiele stracił :-)
UsuńCo do namiotu, to zdjęcie przypomniało mi, że miałem taki sam. Różnił się tylko kolorem tropiku. Pamiętam jego nazwę - WARS SUPER :-)
Czy stracił, wątpię, nie będziemy wnikać w szczegóły.
UsuńDrugi namiot był żółty, marki nie pamiętam.
Całość piękne! Mam nadzieję, że będą kolejne podróże!!!
OdpowiedzUsuńŚlimakiem to ja byłam od urodzenia chyba. Mało tego, ja to mam genetycznie uwarunkowane. Jeszcze raz powiem - boję się życia :-)
Jeszcze dużo przed Tobą. Za to ja się boję teraz i żyję wspomnieniami.
UsuńO rany, podróż prawie ekstremalna. Maluchem zawsze było ekstremalnie, nie pamiętam podróży bez przygód motoryzacyjnych. Ale trzymanie bagażnika przebija wszystko! Dobrze, że było ciepło:)
OdpowiedzUsuńPod koniec już nie. W Polsce lato było wtedy chłodne.
OdpowiedzUsuńkiedyś podróże były znacznie ciekawsze niż dzisiaj :) i chyba mniej potrzebowaliśmy, żeby czuć się dobrze...
OdpowiedzUsuńpamiętam podobną podróż maluchem z rodzicami w i ich znajomym w '89 do Austrii (miałam wtedy 7 lat). 24 godziny na granicy w cztery osoby w maluchu... bezcenne wspomnienie :)
pozdrawiam serdecznie!
Dziękuję za wizytę i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńPiękne wspomnienia, przypływają do nas nieustannie. Pozdrawiam :--))
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam z wielką przyjemnością! Umiesz dozować napięcie, Ewuniu...uffff! Przypomniały mi się różne przygody "maluchowe", mam jeszcze "syrenowe" , równie zajmujące ale cieszę się, że są tylko wspomnieniami. Niecierpliwie czekam na kolejne relacje! WUKA
OdpowiedzUsuńNie zaglądałam tutaj jakiś czas i nie powitałam miłego Gościa. Dziękuję za słowa uznania.
OdpowiedzUsuń