czwartek, 28 lutego 2019

To i owo i trochę wspomnień.

Nareszcie słońce i wiatr, ostatnio lubię taką pogodę. Wywiewa paskudę i szarość nie dokucza. Wprawdzie spacer nie zawsze przyjemny kiedy zimny wiatr przenika i wywiewa śmieci z zakamarków, ale zawsze w słońcu raźniej.
Wisłę pofałdowały fale, wiatr szarpał parasole, jakaś para chyba zjadła zbyt dużo kalorii bo musiałam ominąć szerokim łukiem, żeby nie oberwać kopniaka. Oboje wagi ciężkiej, krążyli wokół siebie jak zapaśnicy, usiłując energicznym wykopem dosięgnąć przeciwnika. Widok był komiczny.
Nie miałam aparatu, chociaż nie wiem czy bym się odważyła uwiecznić te zapasy. Aparat ostatnio odmawia współpracy, buntuje się zawsze wtedy, gdy jest potrzebny, w punkcie napraw sprawował się dobrze, więc pan nie znalazł usterki.
Lubię zdjęcia oglądać i robić, chociaż ciągle mi jeszcze dużo brakuje żeby były dobre.
Pamiętam....duża kuchnia, a w niej wydzielona niewielka część w rogu. To ciemnia, którą tata zbudował dla mamy, żeby mogła pracować w domu. Kiedy byłam w szkole i wieczorami mama znikała, oddzielona od nas grubym kocem w wąskich drzwiach. We wnętrzu, oświetlonym czerwoną lampką odbywało się małe misterium, zwinięte w rolkę filmy włożone do powiększalnika zdradzały swoje tajemnice. Mama dostawała wywołane już negatywy i robiła odbitki. Pozwalała mi czasem siedzieć z nią w środku i śledzić wydobywanie papieru z czarnych osłonek, czas naświetlania, kąpiel w wywoływaczu i utrwalaczu.To było fascynujące, patrzeć, jak na białym tle powoli pojawia się zarys postaci, lub krajobraz. Potem było płukanie, a wydobyte z ciemności zdjęcia suszyło się w specjalnej, elektrycznej suszarce. Kiedy byłam starsza pomagałam mamie suszyć i obcinać zdjęcia. Ponumerowane wkładało się do kopert i mama zanosiła do zakładu fotograficznego.
Lubiłam te chwile, poznałam przy okazji Inwokację, Ojca zadżumionych i inne wiersze, bo mama sporo ich umiała na pamięć i recytowała czekając na wywołanie i utrwalenie zdjęć.
Został mi sentyment do zdjęć czarno-białych, dzięki maminej pasji sama mam dużo zdjęć z dzieciństwa, rodziców i znajomych mamy.
Wygrzebałam kilka, bardzo je lubię.


Mama, kiedy jeszcze pracowała w zakładzie fotograficznym. Zdjęcia w plenerze.


Portret z kwiatkiem. Nie było wtedy programu do obróbki zdjęć i przy zdjęciach portretowych wszelkie niedoskonałości poprawiało się ręcznie. Klisza z negatywem była umieszczona na specjalnie podświetlonym stojaku i zaostrzonym jak szpilka, odpowiedniej miękkości ołówkiem, mozolnie, kropka przy kropce usuwało się niepożądany detal. Dobrze wykonana korekta była na zdjęciu prawie niewidoczna.


To moje ulubione.
Nie odmówię sobie zamieszczenia zdjęć z wystawy w muzeum Manggha. Wystawa jubileuszowa, przedstawiająca zbiory z różnych dziedzin, miedzy innymi fotografii.

Zbiory fotograficzne tworzą zarówno dokumentalno-reportażowe zdjęcia Ze’eva Aleksandrowicza, jak i artystyczne Horoha Kikaia. Ze’ev Wilhelm Aleksandrowicz (1905 Kraków – 1992 Tel Awiw, Izrael), fotograf amator, urodził się w znanej żydowskiej rodzinie przedsiębiorców z branży papierniczej (prowadzącej firmę „R. Aleksandrowicz i Synowie”). W 1934 roku odbył podróż dookoła świata, od 29 listopada do 23 grudnia przebywał w Japonii, gdzie wykonał ponad dwa tysiące zdjęć na czarno-białej kliszy małoobrazkowej aparatem marki Leica. Muzeum Manggha otrzymało sto czterdzieści z nich. 

Japońskie fotografie Aleksandrowicza to interesujący zapis zderzenia Zachodu ze Wschodem, spotkania odmiennych kultur i odmiennych ludzi. Krajobrazy, zabytki architektury, przypadkowo napotkani ludzie, biedni i bogaci, w teatrze, na stacji kolejowej i metra, w drodze i w świątyni, dzieci, studenci – to zapis nieistniejącego już dzisiaj świata, to fotograficzne ukiyoe.
(informacja ze strony Muzeum) 








Jestem pod wrażeniem urody tych zdjęć, a przecież technika ich wykonywania była bardziej skomplikowana niż dzisiaj. Było jeszcze kilka, ale raczej trudno robić zdjęcia zdjęciom.
Teraz jest wystawa plakatu, więc niebawem znów tam zajrzę.





środa, 20 lutego 2019

Wyspiański raz jeszcze.

Wystawa poświęcona twórczości Wyspiańskiego jeszcze trwa, dołożono do niej część pt."Wyspiański nieznany". Reklamowana szeroko, chciałam zobaczyć i trochę się rozczarowałam. Na głównej wystawie byłam niedługo po otwarciu, pamiętałam zachwyt i wrażenie, poszłam więc jeszcze raz, bo dodana część jest na końcu ekspozycji. Oglądana po raz drugi pozwala na wyłowienie przeoczonych detali, przypomnienie sobie tego co zachwyciło najbardziej.
Natomiast dodana część trochę mnie rozczarowała. Chyba ze względów ochrony przed działaniem światła książki, listy i szkice są słabo oświetlone, a lampy w aparacie nie wolno używać.
Obrazów nieznanych było mało, bardzo mi się podobały szkice wykonane na podstawie rycin z książek o sztuce.


Fragmenty pism, listów, papier listowy z winietką,



pismo nie do odczytania niemal.


Ręczna prasa do grawerunków.



Największą część stanowi księgozbiór artysty, liczący około 600, pozycji, zakupiony od wdowy w 1910 roku.  Są tu też pierwsze wydania jego dramatów, książki dla których projektował układ graficzny.


Niestety ekspozycja była tak oświetlona, ze zrobienie porządnego zdjęcia graniczyło z cudem, ponieważ albo odbijały się lampy i zwiedzający. Zbliżenie niewiele dawało, bo aparat rzucał cień.


Ton jest fragment czegoś w rodzaju kalendarza z zapisanymi wydarzeniami z danego dnia.


Portret dra Jana Raczyńskiego.


Projekt okładki.
Część eksponatów z głównej wystawy niestety usunięto, robiąc miejsce na nowy dodatek.
Żałowałam, że nie można wszystkiego jeszcze dokładniej obejrzeć, ale pod koniec jednak już byłam zmęczona i percepcja nie taka.
Ale obcowanie ze spuścizna artysty zawsze robi wrażenie.


środa, 13 lutego 2019

Papier

Zawsze lubiłam, rysować na papierze, wycinać, kleić i zbierać. Kiedy w zgrzebnych czasach o kolorowy papier było trudno, a pięknych arkuszach do pakowania nie było co marzyć, to jak już się pojawiła możliwość zdobycia czegoś ładnego wpadłam po uszy. Najpierw w NRD kupiłam kilka arkuszy, a kiedy wreszcie u nas się pojawiły różne kolorowe cuda, dorobiłam się prawie kolekcji.
Kiedy się pojawiło japońskie muzeum, papiery do origami i wystawy o papierze i wyrobów z papieru żadnej nie opuszczę.
Dlatego jak tylko poczułam się lepiej powędrowałam do Mangghi na wystawę

"WASHI NO FUSHIGI
TAJEMNICE PAPIERU"

Idea wystawy powstała 15 lat temu kiedy  artystki zgłębiały tajniki powstawania papieru w Mino  . To japońskie miasteczko, gdzie od 1000 lat wytwarza się papier z włókien morwy, zwany washi.
Inną inspiracją było polskie Muzeum Papiernictwa w Dusznikach Zdroju.
Na wystawie są kompozycje z papieru i film pokazujący część procesu produkcji, gdzie wszystkie etapy wykonuje się od wieków ręcznie i tak samo.
Materiał to wdzięczny i delikatny, a jednocześnie trwały.


Inspiracja pasem obi



Tutaj zwoje wyglądają jak delikatne zasłony.


Na półprzejrzystych kartach przysiadły motyle,


kolorowe liście,


powstał rysunek,



ażurowy wzór i jeszcze jeden rysunek.



Pomięta i przeszyta srebrną nitką kartka jak płaskorzeźba.



Wycięte w papierze i podświetlone wzory tworzą cienie jak w drzeworycie.




Linoryt  odbity na papierze washi  zyskuje dodatkowy walor lekkości.

Jeszcze instalacja z  polskiego papieru czerpanego. Lekko zniekształcające lustro i oświetlenie pogłębia obraz, a ten czarny dysonans to ja.


  
Powie ktoś, czym tu się fascynować? Papier wychodzi z mody, rozumiem że szkoda lasów, ale dyskutowałabym na temat trwałości. Owszem, może ulec spaleniu, rozmoczy go woda, pogryzą myszy, ale ile przetrwało? Wyobraźmy sobie globalną awarię internetu i wszelkiego zasilania? Padną dyski i gdzie szukać zapisanych tam wielkich dzieł? Kto dzisiaj używa dyskietek? 
Czyż nie milsza do poduszki papierowa książka?
No dobrze jestem staroświecka i lubię papier.
Nawet sobie zrobiłam własną kompozycję z kulek, którymi kot się uwielbia bawić.



środa, 6 lutego 2019

Sukienka

Długo się zastanawiałam czy o tym pisać, czy nie. Ostatecznie każdy może tu zajrzeć, a historia jest z tych wspomnieniowych i prywatnych.
Jest jednak coś co mnie skłoniło do opisania, przedziwnego zbiegu okoliczności.
Zacznę od początku.
Czwarty rok studiów, po różnych meandrach rozstaniach i powrotach zapadła decyzja o ślubie. Czasy były takie, że nawet małżeństwom trudno było mieszkać razem w akademiku, już nie pamiętam co nas skłoniło żeby brać ślub właśnie w tym czasie.
Oboje klepaliśmy biedę, nie bardzo było nas stać na okazały ślub, nie mówiąc o weselu, miało być skromnie. Jakoś wtedy nie marzyłam o kreacji księżniczki, ale jakąś kieckę, pod naporem rodziny musiałam mieć. Nie chciałam długiej, znalazłam w "Przekroju" model Hoff i taka mi się zamarzyła.
Kupienie wtedy materiału graniczyło z cudem, udało się za jakieś wygrzebane dolarowe zaskórniaki kupić w Pewexie białą koronkę na dół sukienki, reszta miała być z szyfonu na białym spodzie. Model był lekki i zwiewny, podobał mi się. Mama miała znajomą krawcową, która szyła nam kiecki (nie zawsze mi się podobały), zaniosłyśmy zdjęcie i materiał i tu zaczęły się schody.
Byłam zbyt mało asertywna żeby się uprzeć i została przeforsowana wersja krawcowej. Kiecka mi się nie bardzo podobała, ale klamka zapadła i rękawy zostały uszyte z koronki.
Ślub był, sukienka powędrowała do szafy, potem do walizki, zaczęło się życie, już do niej nie wracałam, a przerobić jej na coś jakoś nie miałam ochoty.
Mijały lata, czasem przy wspomnieniowych okazjach o sukience się opowiadało, zabrałam ją ze sobą do swojego domu, bo ciągle jeszcze z tyłu głowy było, a nuż się przyda ten kawałek ładnej koronki.
Nie tak dawno,(2 lata?) na którymś z blogów pokazywałyśmy sobie swoje ślubne kreacje. Większość była oryginalna, szyta czasem chałupniczym sumptem, ale wszystkie urocze. Skusiłam się i ja, pokazałam swoją. Potem o całej sprawie zapomniałam i sukienka znów powędrowała do lamusa.
Jakiś czas temu, gdzieś w połowie ubiegłego roku dostałam wiadomość, że pod tamtym "pokazem" ktoś usiłuje się ze mną skontaktować. Zajrzałam z ciekawości i odpisałam.
Okazało się, że ktoś w organizuje wystawę sukien ślubnych z okresu PRL-u i chciałby sukienkę wypożyczyć na wystawę, bo brakuje w zestawie właśnie krótkiego modelu.
Zgodziłam się i od 25 stycznia w Muzeum Okręgowym w Koninie wisi moja skromna ślubna sukienka.
Dostałam śliczne zaproszenie, niestety nie mogłam być, bo daleko i kiepski dojazd.



Zdjęcie z wystawy, przyznaję, że na tym manekinie niezbyt pięknie wygląda, chyba ją źle wyprasowali.



A tutaj "oryginał" w dniu ślubu.
Tak to dzięki blogowemu  światu, sukienka doczekała się większej widowni.
Dobrze, że czas ją oszczędził i tylko trochę pożółkła, co dało się wyprać.