W szkole podstawowej mniej więcej do czwartej klasy, było to nawet interesujące przeżycie. Maluchów nie spędzano jeszcze na pochody, można było iść dobrowolnie pogapić się na maszerujących. Zawsze mi się podobały niesione wielkie kwiaty z bibuły. Bardzo chciałam taki mieć. Pierwsza trauma związana z pochodem pierwszomajowym wiąże się właśnie z tym okresem. Byłam chyba w trzeciej klasie i miałam brać udział w przedstawieniu na które mama uszyła mi kostium kota. Na dwa dni przed przedstawieniem rozchorowałam się i zastąpiła mnie koleżanka z klasy. Potem okazało się, że te dzieci, które brały udział w spektaklu pojadą poprzebierane na pace ciężarówki. Zaszczyt i frajda dla takich smarkul. Moja rozpacz była ogromna jak widziałam koleżankę w moim kostiumie wsiadającą z innymi na przyczepę.
Potem liceum, ale jakoś tych pochodów nie pamiętam, prócz nieznośnego odczucia przymusu. Wprawdzie lekcji nie było (jeśli wypadło w dzień roboczy), ale zawsze mi się kłóciło określenie "Święto Pracy" z nicnierobieniem.
Studia, tu też odbywały się coroczne spędy, już się na to trochę inaczej patrzyło.
Pozwolę sobie zacytować mojego kolegę z roku, którego poprosiłam o krótkie wspomnienie.
"Jednego można było być pewnym. Tak było co roku i tak będzie również dzisiaj. Wiadomo, że nie może być inaczej niż tak jak jest od lat. Pogoda w tym dniu będzie marszowa. Pogoda ze słońcem lekkim wietrzykiem na spocone czoła. (.....) Marszowo postojowa. Bowiem w trakcie marszu, co kilkaset kroków cała kolumna zatrzymywała się w różnych miejscach trasy i więcej czasu zajmowało nam stanie w oczekiwaniu na dalszy marsz niż samo przejście pierwszomajowej trasy.
Tak było co roku. Te postoje były najciekawsze, bo można było zmieniając szyk marszowy, przemieszczać się w tłumie i udać akurat w okolice gdzie stały albo najładniejsze dziewczyny, albo koleżkowie, z którymi można było umówić się na pomarszowe piwo.
Najczęściej jednak powodem odejścia z kolumny marszowej były gęsto rozsiane wzdłuż trasy prowizoryczne uliczne stragany, na których można było kupić specjalnie zapakowane kanapki z szynką. Niech wrogowie ustroju widzą jak odżywia się klasa robotnicza i brać studencka."
Niewiele zachowało się zdjęć z tych studenckich pochodów. Pamiętam jak czekając aż ruszymy wreszcie siedziałam na krawężniku i czytałam zaległą lekturę.
Potem praca, tutaj też należało spełnić "obywatelski obowiązek" i przynajmniej pokazać się na zbiórce. Szefowie pilnowali, szefowie szefów też. Do dzisiaj mnie otrzepuje jak sobie przypomnę, że musiałam jechać z peryferii do centrum skoro świt, bo od dziewiątej już nie kursowały tramwaje. Potem czekanie, aż się ruszy i nadarzy pierwsza okazja żeby czmychnąć. Do kawiarni się nie dało, bo były pozamykane do południa, wszystko nieczynne. Po zmianach, pochodów już nie było tylko wiece, tych już można było uniknąć. Dobrze jeszcze, że mąż swój "obowiązek" miał bliżej i zabierał córkę ze sobą. Kiedyś się dziecku pomyliło i na procesji Bożego Ciała spytało: mamo, a ten pochód dokąd idzie?
Było malowanie słupków i porządki po łebkach, chyba się pod tym względem nic nie zmieniło, tylko okazje inne.
Jeszcze nie wiem jak będę dzisiaj świętować bo noc zarwałam porządnie.
Dziękuję Z za urocze opowiadanko.
Ja się zawsze wymigiwałam, ale nie z powodów politycznych. Udawałam chorą i oddawałam się bardziej dla nie atrakcyjnym rozrywkom. Robię tak do dziś, choć nie tyczy to już pochodów pierwszomajowych :)
OdpowiedzUsuńNie zawsze się dało symulować.
OdpowiedzUsuńSkąd ja to znam :-)
OdpowiedzUsuńKomentarz Twojej Córki genialny, Sabachowy i cudownie oddający surrealizm tych obchodów pochodów !
Piwo "pochodowe" plus parówka na papierowej tacy z bułą i musztardą sarepską to jedyne pozytywne wspomnianie.
Skąd Wy w Krakowie mieliście te bułki z szynką ???
Nie wiem, nie kupowałam. Może jakieś się trafiły.
OdpowiedzUsuńPo pochodzie najpierw musieliśmy się znaleźć, bo każde z nas szło ze swoją szkołą (rodzice nauczyciele). Potem lody. Z reguły pierwsze w roku. :)
OdpowiedzUsuńA często galopem do domu, bo musiałam usłyszeć transmisję z... Moskwy i to gromkie "Uraaaa!", które (nie wiem dlaczego) po prostu uwielbiałam. :)))
No i pamiętam ostatni pochód, który... się nie odbył, bo śnieg spadł. :))) A miałyśmy już uszyte stroje: jednakowe bluzki i spódniczki, białe tenisówki (pomalowane jakąś farbą) oraz białe i czerwone pompony z bibuły. Jak dzisiejsze cheerleaderki. :))) Ktoś się nad nami zlitował i nie miałyśmy okazji zaprezentować ćwiczonego dosyć długo układu. :)
Transmisje bezpośredni z Moskwy bywały o ósmej rano. Czasem oglądałam przemarsz wojsk, bo mnie fascynowały te ich koszmarne wojskowe czapki.
OdpowiedzUsuńTenisówki się czasem malowało pastą do zębów.
Mnie się udało nie zaliczyć ani jednego pochodu! W podstawówce mieszkałam na wsi - tam pochodów nie było. Do liceum dojeżdżałam z przedmieścia i jako "dojeżdżająca" byłam zwolniona. Na studiach w ogóle sobie głowy tym nie zawracałam. W Poznaniu za to zawsze 1 maja pod Operą był kiermasz książki i można było kupić jakieś nowości. No i oczywiście kiełbacha z musztardą pod chmurką.
OdpowiedzUsuńTo miałaś szczęście. Właściwie to większość starała się jakoś to odbębnić, przy okazji spotkać znajomych.
OdpowiedzUsuń