Wtorkowy ranek wstał całkiem przyjemny, okleiłam nieszczęsną piętę, zabrałam mapę, plecak, wnuka i w drogę. Uch...nie bardzo mi idzie, pięta boli, ale nie zawrócę! Chcę na Maciejową! Wyszliśmy z ostatnich zabudowań, nareszcie pachnie łąką i wzrok biegnie daleko....
Z tego wszystkiego nie dotarło do mnie, że horyzont zachmurzony i widoczność kiepska. Zwłaszcza, że ból z pięty promieniuje aż na plecy, ale nic to, idę dalej. Po pewnym czasie czuję ulgę, jakby coś pękło. Sprawdzać nie będę, lżej mi i wchodzimy w pachnący las. Na drzewach szczególne "ozdoby", nie wiem czy z jakiegoś szczególnego powodu, czy tak sobie...
Jeszcze pogawędka z pasterzem kóz, polowanie na motyla i
pokonując podejście, niezbyt uciążliwe, kilka błotnistych odcinków, dochodzimy do celu. Bacówka na Maciejowej.
Zdjęcie "pożyczyłam" ze strony internetowej, pochodzi z blogu "W Jędrusiowym świecie"
Niestety zaczęło padać i chcieliśmy znaleźć się po dachem. Posiedzieliśmy chwilę, podreperowali kanapką nadwątlone siły i odbyli naradę co do powrotu. Mieliśmy do wyboru szlak czerwony, którym przyszliśmy i czarny, nieznany. Wnuk podejmuje męską decyzję: schodzimy czarnym. (jak on mnie już zna, wie że nie lubię wracać tą samą drogą)
Przestało padać, zrobiło się chłodniej, tylko chmury i gdzieś w oddali grzmi, ( pięta siedzi cicho), ruszamy.
Łąka po deszczu, a nad głową już czerwone jarzębiny, jest wonnie, cicho i pięknie.
Tylko grzmi wyraźniej, ścieżka po deszczu trochę śliska, ale schodzi się dobrze. Po godzinie jesteśmy blisko drogi, już nie kropi, zaczyna padać. Jeszcze jakieś opłotki, zakręt i wychodzimy na drogę, po przeciwnej stronie wiata, może złapiemy bus. Rozkładu jazdy nie ma, sprawdzam na mapie, jeszcze kawał drogi. Niebo zasnute ciężkimi chmurami. I jak nie lunie! jezdnia zmienia się w rzekę, gdyby nie ta wiata...
Przeczekaliśmy, nic nie jedzie, przestaje padać, idziemy. Przestało na chwilę, znów zaczyna, na szczęście złapaliśmy kursujący na tym odcinku busik. Wysadził nas niedaleko domu, ale i tak złapał nas następny deszcz. A jak dotarliśmy do domu przemoczeni, już wyszło słońce. W domu okazało się, że "wspaniały" żelowy plaster pękł, pęcherz też i jakoś to wszystko przyschło. Ale na następny dzień mogłam ubrać już tylko buty bez pięty.
:-)
OdpowiedzUsuńŚwietna z Was para ! Podziwiam i słyszę krople walące w dach wiaty :-)
To cudowne chwile , te wspólne spacery no i te widoki, pokonywane zmęcznie i trasy. Brawo dla Wnuka za decyzję o 'czarnym" i dla Babci za to, że tak go edukuje :-)
To był plaster na dobre samopoczucie i pozytywne myślenie!!!
OdpowiedzUsuńA w takim deszczu to najlepiej boso! Wtedy i plastry będą zbędne :-)
Boso chętnie, ale droga była nieodpowiednia.
UsuńKłaniam się i dziękuję za brawa.
OdpowiedzUsuńZuch z Ciebie. :) Podziwiam i gratuluję wyprawy. Twój wnuczek ma fajną Babcię. :)
OdpowiedzUsuńDzięki. Tyle, że pięta jeszcze się goi.
UsuńHa ,przygoda była ,tak spokojnie bez cierni to nie to :)
OdpowiedzUsuńFajnie że wnuczek ma taki przykład hartu ducha ,wszak życie stawia przeszkody przez które trzeba przeskoczyć :)
Dzięki za fotoreportaż,jakbym tam była :)
Wyjazd bez przygód? To nie ja.
UsuńPiękna Bacówka i wspaniała przygoda, mimo uwierających okoliczności :-)
OdpowiedzUsuńSerdeczności!
Szkoda, że pogoda nie dopisała. Przy słonecznej podobno widać Tatry.
UsuńE, w sumie przyjemny spacerek! Prawie udało Wam się wrócić między kroplami:)
OdpowiedzUsuńPrawie. Miało być 22 kilometry, było 15.
UsuńNie mogie! Pardonsik, ale się pośmiałam z pecherza, choć wiem, jaki to ból. Spróbuj jednak tego compeeda, ale pierwej pęcherz wbrew zaleceniom medyków przekłuj :D
OdpowiedzUsuńSam pękł, a śmiech to zdrowie. :)))
UsuńTwarda z Ciebie Babcia :-). Moje uznanie !
OdpowiedzUsuńDziękuję Aniu.
OdpowiedzUsuń